Mój 21-szy maraton, czyli oczko - powinien być szczęśliwy, nie? A czy był - no nie ujawniajmy od razu za dużo. Zacznijmy może od tego że dostanie się na jakikolwiek maraton w czasie tej pandemii było samo w sobie już wielkim wyzwaniem. Miałem z tym wiele przebojów co częściowo opisałem w poprzednim wpisie, ale koniec końców się udało i w piątek wieczorem cieszyłem się jak dziecko ściskając w samochodzie numer startowy:
Pakiet startowy był bardzo fajny - dobra koszulka, buff z logo biegu - mi się taki zestaw podoba. Najważniejsze było to że sam bieg się odywał mimo że tyle innych zostało odłożonych albo anulowanych!
Jak widać na numerze startowym strefa startowa to była ostatnia czyli "F". Ja chciałem pobiec szybko - na jakieś 3:05-3:10 (nie czułem się na poziomie atakowania na 2:59 i sam nie wiem czy kiedyś jeszcze mi się to uda...) więc ta strefa startowa powinna być problemem. Ale jednak nie była jak się potem okazało. Po pierwsze w dniu startu mocno w nocy i przed startem padało. Zaczęło się wypogadzać jeszcze przed biegiem i dzięki temu że start miałem z ostatniej strefy czyli 8:45 (a pierwsza o 8:00) to ominęła mnie najgorsza pogoda. W trakcie jazdy na start i czekania na start nie musiałem tak bradzo moknąć jak ci z poprzednich stref.
Sam start był trochę obwarowany koronawirusowymi zmianami: pomiar temperatury przed wejściem na stadion, ozonowanie osób wchodzących, start po 250 osób w jednej strefie, nawet kropki na ziemi w strefie startu były wymalowane żeby na nich stanąć i w ten sposób utrzymać dystans.
Wreszcie nadszedł start - mój pierwszy i jedyny w tym roku maraton. Czułem się psychicznie dobrze, trenowałem pod maraton wiosenny wg planu rozpisywanego mi przez trenera, co prawda ten cykl był przerwany ale potem wznowiony odpowiednio wcześniej i był pod tą datę ustawiony. Myślałem że dam radę tak jak rok wcześniej w Brukseli pobiec równo cały maraton. Uzgodniony z moją panią trener plan biegu był taki: pierwsza piątka po 4:25, około połowy biegu dojść do tempa 4:20 i wtedy zobaczyć - jeżeli po 30-tce będą siły to trochę przyspieszyć. Nawet tempo 4:25 powinno dać na mecie 3:06 z groszami a to już byłoby dla mnie sukcesem. Gdyby udało się przyspieszyć to ta taktyka powinna dać wynik w granicach życiówki.
A jak było? Ruszyliśmy ze Stadionu Śląskiego. W mojej strefie nie było prawie osób celujących w takie czasy, więc zaraz po starcie oderwało się kilka osób. Po kilometrze czy dwóch wyprzedziłem grupkę trzech osób i byłem drugi z mojej całej strefy 250 osób. Pierwszy biegacz dawał czadu - oddalał się ode mnie cały czas, ale ja próbowałem utrzymywać zadane tempo 4:25/km więc nie goniłem go oczywiście. Według zegarka tempo wychodziło mi poprawnie po troszkę za szybkim starcie. Jednak trochę mnie martwiło że mimo biegu tempem trochę wolniejszym niż to pod które chciałem trenować to nie czułem żadnego luzu. Było mi trochę za ciężko, gdy próbowałem przyspieszyć delikatnie po pierwszej piątce to nie wychodziło za bardzo.
W efekcie po pierwszej dysze miałem 43:59 czyli 4:24/km średnio. Oczywiście to dobrze wg założeń przedbiegowych, ale nie za bardzo mi się podobało moje samopoczucie. Powinienem zacząć delikatnie przypieszać teraz. Trasa nie rozpieszczała - miałem uczucie że nie ma płaskich odcinków, podbiegi natomiast pojawiały się jak grzyby po deszczu który nota bene powoli przechodził. W to miejsce zaczęło coraz częściej wychodzić słońce. Przy mojej trochę za wysokiej wadze nie jest to za dobre. Wolałbym ten słaby deszcz już. No ale na początku maratonu nie stanowi to przecież problemu - więc na 20-tym kilometrze zameldowałem się z czasem 1:28:02 czyli idealnie 4:24/km. A przypominam że miałem w tym momecie biec po 4:20/km. Tymczasem kolejne kilometry wchodziły po 4:25... ale nie walczyłem już z tym bo musiałbym w połowie maratonu uruchamiać za duże rezerwy.
Przebiegliśmy w międzyczasie przez Nikiszowiec - robi wrażenie, to takie górnicze miasteczko, a właściwie sypialnia na górników i ich rodzin. Długie bloki z czerwonej cegły, dla mnie trochę przygnębiające, ale może się to ludziom podobać. Na pewno jest to klimatyczne!
Tymczasem piąta piątka była ostatnią sensownie przebiegniętą. Jak patrzę teraz na czasy kilometrów to od 24-go do końca maratonu już wszystko było wolniej od założeń. Zaliczyłem więc typową dla mnie ścianę: tętno spadło bo tempo spadło, nie byłem w stanie biec szybko - próba zmiany tempa powodowała kurcze ale też z powodu ogólnego zmęczenia była po prostu niemożliwa. Wystarczy napisać że czwarta dycha miała średnie tempo... 5:42/km!!! Strasznie się męczyłem żeby nie przejść do marszu i to jedyna dobra rzecz którą mogę napisać o tym biegu w moim wykonaniu.
Na ostatnim wirażu przed Stadionem moje wszystkie dziewczyny mnie dopingowały (naczekały się bo miałem 20 minut wcześniej się tam pojawić) no i jeszcze kółko po pięknym stadionie lekkoatletycznym gdzie potrafiłem się spiąć do finiszu i jest, wreszcie koniec!
Na koniec warto trochę luźnych wniosków:
1. start z ostatniej strefy był nawet fajny - mimo tak ogromnego odpadnięcia wyprzedzałem cały czas. Z tego co zauważyłem to przez 29 kilometrów NIKT mnie nie wyprzedził, dopiero pod koniec gdy połączyły się trasy maratonu i półmaratonu to ktoś mnie wyprzedził.
2. trasa jest straszna :) podbiegi i zbiegi, strasznie na nogi dawało. Wg endo suma podbiegów 326m!
3. dlaczego tak odpadłem? Może nie był to mój dzień, ale wydaje mi się że jednak chodzi o biegi długie - ja muszę te pięć 30-tek walnąć po prostu w cyklu przed maratonem
4. czy jeszcze pobiegnę maraton? W trakcie biegu byłem pewny że nie, ale już wiem że na wiosnę trzeba czegoś poszukać. No lubię się tak raz na pół roku sponiewierać :)
A co teraz? No jeszcze wirtualny półmaraton w ramach mistrzostw świata, a potem w grudniu Garmin Ultra Race. Spodobało mi się takie bieganie w teranie i mam zamiar biegać po lesie więcej. Dobrze się składa bo znowu ograniczenia powróciły (a po lesie można biegać).
Acha, a jak jedziecie z rodziną to Park Śląski wymiata - kolejka linowa, park rozrywki, zoo, miejsce do spacerowania, biegania - chciałbym mieć coś takiego w Warszawie!