niedziela, 30 kwietnia 2017

Orlen 10km


Relacja się sama nie napisze a tu za kilka dni następny start! Dokładnie tydzień temu pobiegłem dychę z okazji orlenowskiego maratonu w Warszawie. Cel był prosty: nie wyszło na wiosnę w maratonie, to może chociaż na dychę się poprawię? W końcu z racji obowiązków rodzinnych kilometraż mi spadł, ale przecież akcenty robiłem (raczej) więc powinno się udać, nie?

No to zaraz zobaczymy jak to wyszło, zacząć muszę od paru słów o organizacji Orlenu. Gdy ogłaszano pierwszą edycję tego biegu to w środowisku biegowym zawrzało - że dwie imprezy w Warszawie to bez sensu, strata impetu przez rozdrobnienie. I pewnie jakieś ziarno prawdy w tym jest, chociaż odległość w kalendarzu aż półroczna ogranicza ten wpływ. Na pewno trzeba jednak szczerze przyznać że Orlen rzucił kasą szczodrze i wyszła z tego nam naprawdę duża, fajna i jak na moje oko radzi dobrze zorganizowana impreza. Chociaż przyznać że biegłem kilka razy, ale tylko 10km. Miasteczko biegaczy, pakiety startowe, trasa, no trudno się tu gdzieś przyczepić... No może do jednej rzeczy z organizacją samej strefy startu - o tym za chwilę.

Po pakiet pojechałem kilka dni przed imprezą - na miejscu już sporo ludzi, co ciekawe sporo też osób z zagranicy! Odbiór sprawny, widać że w tym roku też zaproponowali wspieranie akcji charytatywnych (każdy biegacz mógł jedną wesprzeć swoim biegiem). W pakiecie nie wziąłem koszulki (przy okazji - sprzedam tanio dużo koszulek biegowych ;) ), oprócz tego były kupony, izotonik i sam numer z czujnikiem.

Na bieg jechałem sam - pogoda nie była jakaś straszna, ale wiało i trzeba by dość wcześnie wstać żeby w pięć osób się wyrobić na start. Dojazd mam świetny bo pociągiem spod domu na stację Stadion jest 42 minuty, ale pojechałem samochodem - bo po biegu musiałem bardzo szybko wrócić do domu (i dzięki temu nie wymuszać zmian w dalszym planie dnia). Do centrum jeszcze blokad nie było, w drodze powrotnej przeanalizowałem na tyle dokładnie że przejechałem estakadą górą nad Witosa gdzie swoje hektolitry potu wylewali akurat maratończycy :)

Tym razem dla odmiany nie zawaliłem dojazdu - byłem na czas i zdążyłem zrobić rozgrzewkę: 3,5km w tym przebieżki do prędkości startowej.
Potem na linię startu, stanąłem blisko baloników na 40 minut (ale nie z grupą) - chciałem biec na złamanie 39 minut więc tempem 3:54/km.

Trochę to potrwało, ale w końcu ruszyliśmy. I tutaj ten mały zgrzyt - biegacze z obu dystansów startują stojąc obok siebie, tylko w przeciwnych kierunkach. Pomysł super, fajne jest to że się można nawzajem dopingować, tylko jest jeden szkopuł: siłą rzeczy jest do dyspozycji tylko połowa szerokości ulicy dla każdego biegu i to powoduje zaraz po starcie zator. Skoro stałem w części bardzo z przodu, to nie odczułem tego bardzo mocno, było troszkę wolniej na starcie, natomiast czytałem relację osoby, która biegnąc ze strefy startowej znacznie z tyłu miała dwie minuty maszerowania czy truchtu po przejściu linii startu...

No dobra, ale my tu gadu gadu a ja tam cały czas biegnę ;) udało się nie zawalić startu (może przez to przykorkowanie startu) i wyszło 3:57 na pierwszym ka-emie. Taktyka była żeby równo 3:54 aż do 8 włącznie, a potem no to ile się da. Wiało co nieco, więc dobrze że nie biegłem sam. Drugi km 3:54 - idealnie! Trzeci 3:56. Tętno w zakresie 182 - dużo, ale nie jakoś tragicznie. W rekordowym moim biegu w Kozienicach było średnio 181. No a tutaj szykował się zakręt w lewo dwa razy i wracanie pod wiatr. Czwarty kilometr wyszedł jeszcze fajnie - 3:50, ale potem niestety zaczęły się schody. Każdy kolejny kilometr aż do 9-go włącznie był wolniejszy. Aż do 4:08 (!) więc było naprawdę źle i nie tylko łamanie 39 minut było już niemożliwe, nawet łamanie życiówki (39:20) a nawet złamanie 40 minut było już prawie poza zasięgiem. Jakoś udało mi się przemóc i na dziesiątym kilometrze przyspieszyć (chociaż jeden mały pozytyw) i ten ostatni km wyszedł w 3:53. Na ostatniej prostej przegonić mnie chciał Marcin (www.marcinkargol.pl), ale dałem odpór i finiszowałem zaciekle :) Mimo to Marcin w czasie netto mnie pobił o sekundę (chlip chlip) i sklasyfikowany był przede mną :)


A ja... no cóż, kolejny bieg tuż poniżej 40 minut - nie mogę się coś poprawić na dychę. Pocieszam się że przy takim młynie w domu jaki mam to się powinienem cieszyć że utrzymuję mniej więcej formę. No więc tak to sobie tłumaczmy i skupmy się na kolejnej próbie - 5km w Biegu Konstytucji już za dwa dni! Do zobaczenia w Łazienkach!



wtorek, 11 kwietnia 2017

Maraton Lipsk


Nikt nie lubi opisywać takich biegów, ale żeby nie uprzedzać na początku to może po kolei. A wypada zacząć od krótkiego podsumowania całego okresu przygotowawczego do Lipska. Jak może pamiętacie ustaliłem sobie na początku grudnia że wiosenny maraton pobiegnę w Lipsku. Wymyśliłem sobie że będę biegał po raz drugi wg planu maratońskiego z książki Pfizinger'a i Douglas'a "Maraton zaawansowany" w wersji dochodzącej maksymalnie tygodniowo do 88km. A jak to wyszło opisywałem we wpisach: tydzień 1, tygodnie 2-3, tygodnie 4-5, tygodnie 6-10 i tygodnie 11-13. Pozostałe tygodnie 14-18 poszły tak samo jak poprzednie, czyli nie dawałem rady wybiegać założonych dystansów, ale krótsze akcenty zawsze robiłem. Natomiast biegi dłuższe nie zawsze się udawały. Poniżej wizualizacja całego cyklu:


Nie ma co za dużo komentować - biegałem mniej niż 80% zakładanego dystansu, który i tak był średnio mały bo 70km tygodniowo na łamanie 3 godzin w maratonie to mało. Zwykle doradza się 100km. No a mi wyszło średnio... 55km (!) nawet odrzucając ostatni, odpoczynkowy tydzień to wychodzi 57km - niewiele więcej. A do czego to doprowadziło - to może wnioski na końcu.

Do Lipska dojechaliśmy w piątek wieczorem - wyszło w sumie 8 godzin w tym około dwie na przerwy bo jednak z 5,5-miesięczną córką to tych przerw trzeba trochę robić. Rano w sobotę odebraliśmy pakiet, potem był makaron (a jakże, nawet dwa razy). Pogoda była fajna - do biegania super, chociaż troszkę wietrznie. Nie nachodziłem się za dużo, wszystko było więc super.


W niedzielę rano wstałem około 7, w sumie dwie noce przed startem spałem długo i raczej dobrze. Wszystko znowu było pozytywnie. Pierwszy problemik to pogoda się znacznie poprawiła. Słońce grzało i nie było żadnych chmur z rana. Nic to, śniadanie maratońskie czyli dwie białe bułki, jedna z miodem, druga z nutellą. Popite herbatą gorącą i czekanie na uruchomienie się systemu trawiennego. Nie mam z tym problemów nigdy na szczęście ani przed biegiem ani w trakcie (po biegu to już różnie, ale nigdy żadnych wielkich sensacji nie było, po prostu organizm zbyt wymęczony żeby po biegu móc przyswoić jedzenie). Dojazd na start wymyśliłem tramwajem z pod hotelu - 15 minut. Dojechałem na czas, na miejscu jeszcze przerywnik fizjologiczny i na start!

Bartek stał na pierwszej linii - życzyłem mu powodzenia (chyba zadziałało - wygrał :) ) i sam byłem też już gotowy i bardzo zdeterminowany. Gorąco miało być, ale mam na to sposób - polewanie się wodą. Po dłuższym oczekiwaniu (ale punktualnie chyba) - RUSZYLIŚMY!

Na początku trzymałem się zająców na 3 godziny. Biegło ich dwóch - jeden starszy ode mnie, drugi za to młody. Ruszyli niestety za szybko, na tyle że czułem że przesadzają. Wg endo czasy były 4:08, 4:12, 4:10, 4:10, 4:15 na pierwszej piątce. A i tak trochę ich odpuściłem i trzymałem się około 50-100 metrów z tyłu. Słońce cały czas grzało, starałem się biec w cieniu i zawsze po najkrótszej trasie. Punkty z wodą były gęsto - co 2,5km (super!), a co 5km były punkty odżywcze. Grupa na 3 godziny miała około 25 osób. Gdy zbliżał się punkt z wodą starałem się albo podbiec kilka metrów do przodu żeby uniknąć problemu z potykaniem się o innych biegaczy, albo gdy już ich puściłem przodem to nie miałem już w ogóle tego problemu. To jeden z wielkich plusów maratonu w Lipsku - nie ma właściwie w ogóle tłoku! Było tak konfortowo że na cały maratonie nadłożyłem 200 metrów tylko! W Mediolanie natomiast na dystansie o połowę krótszym aż 315m...

Druga piątka wyszła zgodnie z planem: 4:22, 4:24, 4:10, 4:02, 4:04. To skaczące tempo trochę wynikało z profilu trasy i z wiatru. Czułem że jest trochę to problematyczne dla mnie - tętno było w okolicach 172... Dla porównania w moim obecne życiówkowym maratonie warszawskim z zeszłej jesieni (3:03:03) było ono cały czas w okolicach 165... No ale wytłumaczyłem sobie że tętno wyższe bo więcej się chcę postarać - bo wynik z Mediolanu (1:26:35) nie przekłada się tak wprost na 2:59:59 więc muszę się pomęczyć trochę więcej niż zeszłej jesieni.

I tak brnąłem w tą historię, trzecia piątka: 4:07, 4:14, 4:10, 4:10, 4:12. Samopoczucie jeszcze znośnie, ale jakie ma być na trzeciej dopiero piątce maratonu? Czwarta piątka: 4:13, 4:19, 4:16, 4:16, 4:17. Tutaj wreszcie (jak teraz na zimno patrzę) czasy były dobre. Natomiast sumując to wszystko to miałem już sporo nadrobione. Nie wiem czemu ja to nadrabiam, potem w maratonie za to płacę... na piątej piątce jeszcze nie zapłaciłem tak za mocno: 4:15, 4:29, 4:20, 4:27, 4:26. Nadal miałem jeszcze zapasu troszkę, ale widać po tempie co się święci.

Przyszła szóstka piątka na której dosłownie (i to już po 26km) mnie odcięło:


nie ma co już dalej się rozpisywać - wykres powyżej wszystko tłumaczy. Można się tłumaczyć pogodą (bo było za gorąco, polewanie na każdym wodopoju trochę pomagało, ale tylko trochę). Poza tym wiało - to też prawda, chowałem się jak mogłem za innych albo dawałem zmianę. Poza tym trochę podbiegów było - trasa to dwie pętle, na każdej górka 40 metrów i druga mniejsza. Ale spójrzmy prawdzie w oczy, moim zdaniem sortując po ważności przyczyny aż tak strasznego odcięcia to:
  • za mało kilometrów przebiegniętych w planie przygotowawczym
  • za mało długich biegów a te przebiegnięte miały skrócone często części szybkie
  • za szybkie tempo na starcie
  • temperatura, wiatr, podbiegi
Reasumując wyszła z tego piękna porażka - czas na mecie nawet już nie był ważny, przy tempie 6min/km musiał być zupełnie z innej bajki niż planowane 2:59:59. Wyszło w sumie:

 3:24:48


No i na tym można by zakończyć, gdyby nie to że jestem uparty i mam już plany. W trakcie biegu od razu przyszły myśli żeby zejść z trasy i spróbować za dwa tygodnie w Orlenie w Warszawie. Gdybym był zawodowym sportowcem to kto wie - może i bym tak zrobił.. ja jednak boję się tego efektu psychologicznego związanego z odpuszczeniem. Myślę że potem byłoby mi już łatwo często schodzić z trasy. Ja wolę zrobić z takiego biegu trening głowy i dokończyć go. Pewnie sportowo to ma mały sens żeby biec 4:15/km przez 26km a potem pozostałe 16km w okolicach 6:00/km (były i szybsze, przy punktach z wodą te kilkanaście metrów szedłem podczas picia wody więc tempo samego biegu było trochę szybsze). Jednak ja tak wolę - celem było dobiegnięcie - żeby nie przejść do marszu. W sumie udało się, jeden raz tylko musiałem na kilka sekund rozciągnąć kurcz (nie zdarzało mi się to już od dawna) no i przy wodopojach też maszerowałem podczas picia wody i od razu znowu zaczynałem biec.
I w sumie jestem dumny z tego że udało mi się dobiec. Naprawdę dużo mnie to kosztowało i psychicznie i fizycznie. A na domiar złego - w drodze powrotnej tramwajem przejechałem tylko jeden przystanek a potem z powodu wypadku gdzieś na trasie musiałem resztę drogi do hotelu pokonać na nóżkach! Razem zrobiłem w niedzielę ponad 52km - właściwie to ja jestem ultrasem!

Jeszcze anegdotka z trasy - nie tylko ja nieźle odpadłem, młodszy z zająców na 3 godziny został przeze mnie, mimo mojego żółwiego tempa, dogoniony zaraz po moim odpadnięciu :) Zagadałem po niemiecku (kilka słów znam) a on widząc mój typowo czerwony strój z napisem "POLSKA" odpowiedział krótko i na temat "ku*wa mać" (z niemieckim akcentem oczywiście). Potwierdziłem mu "genau!" i tak potruchtaliśmy sobie dalej mijając się co chwilę :)

Jak już pisałem na profilu fb - powodem tak słabego występu jest to że nie dałem rady czasowo się wyrobić z wszystkim - przede wszystkim rodzina, potem praca a bieganie gdzieś na końcu. No ale nie przejmuję się tym - grunt to mieć jakąś sensowną hierarchię wartości. Martwiłbym się gdybym zawalił któryś z tych dwóch pierwszych priorytetów :)

Na koniec jeszcze wrócę do tych dalszych planów - na razie mam krótko terminowo ustalone że w Orlenie poprawiam się na dychę, potem w Biegu Konstytucji na piątkę - skoro w połówce się udało, to i tutaj MUSI się udać. A potem (o ile znajdę coś pasującego) to spróbuję przez 2-3 miesiące pomęczyć długie biegi i trochę tak... od zera prawie startując w temacie maratonu - wydłużyć te wyniki na maraton. Jakiś pomysł na treningi już mam, ale jeszcze muszę to sprecyzować. Mam na to czas do końca kwietnia - kiedy te dwa krótsze dystanse pobiegnę. Nie wiem jak Wy, ale nie mogę się już doczekać tych długich biegów sobotnio-niedzielnych z moją najmłodszą pociechą w moim najnowszym gadżecie biegowym :)

Gadżet to oczywiście to na dużych kółkach ;)

ADs