Siedzę sobie spokojnie w czwartek wieczorem w domu i pomyślałem sobie że posprzątam na blogu. Od jakiegoś czasu coś tam zmienili i nie mogłem edytować widgetów typu typu cel, najbliższe starty, zdjęcie z biegu itd. W końcu udało mi się znaleźć gdzie tą funkcjonalność przenieśli i wziąłem się za sprzątanie. Sprzątam element "najbliższe starty" - wywaliłem półmaraton w Rostocku, Ultra Mazury, Maraton w Monachium i... następny element jaki widzę to Lament Świętokrzyski który ma wpisaną datę 13-go listopada. Hmmm przecież dzisiaj jest 11-ty listopada! Przez tą pandemię przenieśli ten bieg z chyba marca na listopad no i zapomniałem!
Ja tu jestem w sytuacji że miesiąc nie biagałem, mam dopiero dwa biegi za sobą: jedne spokojne kilka kilometrów plus zdalnie Bieg Niepodległości który nawet nie znalazł się jeszcze na blogu. W sumie to zapisany byłem w Poznaniu, ale nie mogłem pojechać z powodu kwarantanny w szkole córek starszych. Pobiegłem więc tutaj te 10km i wyszło mi niecałe 44 minuty co pokazuje o ile teraz wolniej biegam.
Udało się jednak szybko zorganizować rodzinnie i załatwić logistycznie żebym pojechał na ten Lament. W dodatku okazało się że sąsiad z osiedla Kazik (pozdrawiam!) też jest zapisany! No to umówiliśmy się na 7 rano na wyjazd, spakowałem długą listę wyposażenia obowiązkowego i poszedłem spać. Rano cichutko żeby żadnej z czterej dziewczyn nie obudzić ewakuowałem się z domu i we dwóch przejechaliśmy samochodem do miejscowości "Sabat Krajno" jakkolwiek to śmiesznie by nie brzmiało.
Na miejscu odebraliśmy pakiety, trochę ponarzekam że na cały tłum w hali gdzie były odbiory pakietów byłem jedną z dwóch osób w maseczce (nie licząc obsługi), no ciekawe gdzie będziemy za tydzień skoro teraz mamy około 20tys. zakażeń dziennie. Ale wracając do tematu - przepak, życzenia przed startem i ruszyliśmy. Ja sobie jakoś wyliczyłem że po 5min/km bdę biegł (nie wiem skąd taka pomroczność mi się zrobiła) i chciałem 3 godziny łamać. Teraz to brzmi jak super żart, ale nie uprzedzajmy faktów. W sumie pierwsza połowa biegu by to umożliwiła (gdyby nie roztrenowanie) bo było prawie płasko i technicznie łatwo - po prostu bieg przez jesienny las. Przyjemnie, pogoda fajna bo mgła raczej opadła, chłodno było ale ubiór był odpowiedni więc biegło się fajnie. Całą tą prawie połowę zrobiłem w okolicach 5min/km i przyszedł podbieg. Właściwie to złe słowo - bo to było podejście: kamienie, potem schody i było tak stromo że nie sądzę żeby tam nawet czołówka nie przeszła do marszu.
Na szczycie pierwszej tej górki stał klasztow z jedynym punktem odżywczym - wypiłem trochę wody i poleciałem dalej. Zbieg był po asfalcie więc dość komfortowy, ale już pierwsze podejście mnie zmasakrowało. Mimo to na zbiegu nawet jeden z kilometrów wyszedł w 4:21, ale reszta powiedzmy w granicach około 6min/km. Na 30km minął mnie Kazik - to było zdziwienie bo obiecywał że mam na niego czekać na mecie :) Ale ja już wtedy odpadłem z powodu braków kondycyjnych: taki miesiąc roztrenowania to jednak ma duży wpływ na kondycję.
I wtedy nadszedł drugi podbieg, to znaczy przepraszam: podejście. To było MA-SA-KRY-CZNE. Kamienie wielkości średniego psa oraz te mniejsze, za to z ostrymi krawędziami - nie dało się biec pod górę z racji nachylenia, ale też jeden niepoprawny krok i można było sobie coś poważnie uszkodzić. Właściwie wszyscy chyba tam szli, ja podbiegałem tylko na jakichś króciutkich odcinkach. Po wielu męczarniach dotarłem na drugi szczyt a jakimś chyba czarownicowym obeliskiem (w końcu Sabat ;) ) i wtedy mogłem sobie "odrobić na zbiegu". To oczywiście ionicznie było: zbieg ozanczał ostrożne schodzenie bo droga w dół miała te same rodzaje kamieni, a właściwie małych głazów, w dodatku było bardzo stromo, dużo bardziej niż na podejściu. Nie dałem rady tam biec, całą drogę szedłem bo miałem już takie kurcze, takie zmęczenie mięśni że nie byłem pewny własnych nóg. Widziałem jak biegacz przede mną się wywrócił i byłem przekonany że po takim czymś żebra nie mogą być całe. Poza tym to musiało nieźle boleć i bałem się że połamię (dosłownie) nogi.
Dopiero ostatnie niecałe 2km przed metą było płasko i mogłem biec - trudno było, ale udało się dobiec. Pozdrawiam przy okazji biegacz z dystansu 82km z którym końcowe 1,5km przegadaliśmy biegnąc do mety :)
A na mecie czekał Kazik, posiłek regeneracyjny, picie no i po ogarnięciu się wróciliśmy do naszych pełnych domów. W sumie więc nie było nas niecałe 10 godzin z czego 4 godziny było w biegu :)
Dzięki dla sąsiada - fajnie było razem pobiec (no i gratulacje za tak dobry wynik!).
Acha no i nie napiszę że "odkuję się za rok" - ta trasa tak mnie zmasakrowała, końcówka była tak nie do biegania że mimo że bardzo lubię bieganie w terenie to jednak na Lament Świętokrzyski to się już nie zapiszę. Bałbym się o moje nogi na tym zbiegu - to nie jest przyjemne, no i dwa duże paznokcie niestety stracę przez te zbiegi, co pewnie dodatkowo mnie przekonuje że to była jednorazowa przygoda :)