Trzeci raz pobiegłem Rzeźniczka i trzeci raz wracam bardzo zadowolony. Chyba to jest idealny dystans dla mnie żeby się zmęczyć, ale nie zniszczyć. W tym roku zapisany byłem już od grudnia - zdecydowaliśmy się w pracy we czterech pobiec. W międzyczasie z tej czwórki dwóch z nas zmieniło pracę, ale kontakt dalej mamy, więc impreza była nadal aktualna. Niestety jeden kolega wymiękł, więc jechało nas trzech, ja z Alanem (zgodził się nawet na wrzucenie zdjęcia!) a drugi kolega Tomek oddzielnie. Jak wiadomo nocleg w okolicy Cisnej w weekend rzeźnikowy to trudna sprawa. Ja za pierwszym razem spałem w samochodzie, drugim razem udało mi się przenocować w domku wynajętym przez kolegę, a tym razem Alan załatwił nocleg a ja dojazd. Dzień wcześniej pakowanie i przy próbie wydrukowania karty startowej do odbioru pakietu... odkryłem że ja w grudniu tylko się zapisałem a nie opłaciłem. No masakra, nie wiedziałem czy w ogóle pobiegnę - zrobiłem szybko przelew ekspresowy (bo opłaty automatyczne już były wyłączone). Co gorsza na stronie napisali że przelewy zwykłe były też tylko do końca kwietnia... ech tragedia. W piątek rano zadzwoniłem do biura i mila pani mi to przez telefon załatwiła - sprawdziła opłaty i przeniosła mnie z listy nieopłaconych na opłaconych - mogłem wydrukować kartę! Jeszce do tej karty wrócę później.
Tymczasem przed nami upojna podróż w Bieszczady. Drogi ekspresowe już są ukończone na szczęście (S17 i S19), ale to tylko oznacza że pierwsze około 340km można przejechać w 3 godziny. Pozostałe 120km zajmuje... ponad 2 godziny! Jeszcze dojazd do Alana niecałe 30 minut i jakieś 35km obwodnicą - wychodzi że około 500km i 6 godzin samej jazdy plus postoje w jedną stronę. W dodatku wymyśliliśmy sobie postój w Rzeszowie żeby coś zjeść i zeszło nam tam trochę - w centrum handlowym w środku Rzeszowa parking był tak mały że straciliśmy tylko czas na objechanie w korku alejek i pojechaliśmy szukać dalej miejsc. W końcu się udało, zjedliśmy, dokupiliśmy jedzenia a ja plastry na stopy w aptece i pojechaliśmy do Cisnej.
|
Po odbiór pakietów
|
W Warszawie od jakiegoś czasu pogoda była piękna - słonecznie, a nawet gorąco było, ale po drodze w Bieszczady robiło się momentami brzydziej i nawet padało po drodze kilka razy. W Cisnej udało się nam że przestało padać, ale widać było że niedawno. Na boisku w Cisnej błoto było straszne, porozstawiali jakieś palety drewniane po którym w najgorszych miejscach można było przejść, ale i tak odebranie pakietu oznaczało brodzenie w błocie. Na miejscu dałem Alanowi jego kartę startową (mam drukarkę to mu wydrukowałem) a potem chciałem wyjąć moją i... okazało się że wydrukowałem drugi raz jego :) no tyle zachodu żeby to załatwić i taka pomyłka. W dodatku ostrzegali że karta jest obowiązkowa do odbioru - na szczęście można było ją ręcznie wypełnić na miejscu i udało się! To tylko szybko do hotelu i odpoczywać. Pominę już może że i tak potem jeszcze raz tam wróciliśmy - dokupić dla mnie dwa żele (nie wiem jak to zrobiłem ale spakowałem tylko jeden, a przygotowałem więcej) poza tym nie wzięliśmy ze sobą agrafek i po nie wróciliśmy :) Dobra, przygotowaliśmy ubrania i sprzęt na jutro i wcześnie poszliśmy spać (czytaj: zaraz po 22-ej).
|
Widok z hotelu
|
|
Widok z hotelu
|
|
Ludzik startowy przygotowany
|
Rano wstaliśmy o 6:00, hotel był w super lokalizacji - kilka minut samochodem od Cisnej (a były nieporozumienia że niby ponad godzinę, ale na szczęście było bardzo blisko). Mimo to start miał być o 8:00 rano, a kolejka na start miała odjechać o 7:15 - więc rano nie było pospiechu, ale nie było też za dużo czasu. Ja dobrze tym razem byłem zorganizowany - wlałem 1,5 litra wody do bukłaka, wrzuciłem tabletki izo do tego. Dwa małe softflaski z colą załadowałem z przodu do ramiączek, żele do kieszeni, a reszta wyposażenia obowiązkowego do głównej kieszeni plecaka. Wystarczyło rano zjeść (owsianka błyskawiczna) i pojechaliśmy na start.
|
Przed odjazdem kolejki
|
Na starcie jak zawsze kolejka wąskotorowa - to jest fajny element tej imprezy. Pojechaliśmy drugim z trzech pociągów i już zauważyliśmy lekką obsuwę. Wcześniej miał być bieg na dychę i wystartował trochę później, to pewnie i nas opóźniło. Przejazd był trochę przeżyciem - jak jakąś kolejką strachu w parku rozrywki ;) na miejscu trzeba było poczekać na trzeci pociąg, pogadaliśmy tam trochę we trójkę i w sumie sam start był dla dla nagle. Przesunąłem się do linii startu, ale jak widzę teraz w wynikach to dużo za daleko stanąłem.
|
Przed startem
|
Pierwszy odcinek czyli 5km do granicy ze Słowacją jest prawie po płaskim. Liczyłem po cichu że w tym roku poprawię swój czas z poprzedniego Rzeźniczka (z 2019 roku, bo w 2020 trasa z powodu covid-u była zmieniona). Wtedy miałem 3:07, chciałem zbić to do równych trzech godzin. Pomysł szalony bo w tym roku było dużo więcej błota, więc trudno było nawet myśleć o takim samym czasie. Ale ja jak zwykle z motyką na słońce, zapamiętałem więc sobie międzyczasy co 5km i odnosiłem się do nich. Na pierwszej piątce wyprzedzałem sporo osób, biegłem moim zdaniem trochę za szybko (sądząc po poziomie wysiłku) i udało się dobiec w 26:53 czyli prawie 40 sekund szybciej niż poprzednim razem (27:30 wtedy). No tak, tylko wtedy zaczął się bieg wzdłuż granicy z podbiegami. Podłoże było jeszcze nie takie złe, błoto było, ale nie spowalniało mnie to. Może trochę jednak, bo dobiegłem na dychę z czasem 59:53 czyli już ze stratą do poprzedniego startu. W trakcie biegu myślałem że 2 minuty, ale widzę że tylko 20 sekund (plus strata 40 sekund które na 5km miałem nadróbki). W tym momencie licząc sobie proporcjonalnie wyszło mi że na mecie będę później i zacząłem myśleć o złamaniu 3:15. Ale tak naprawdę to wiedziałem że przeliczanie czasu na biegu górskim nie ma sensu - bo bardzo dużo zależy od podłoża, a jakie będzie na dalszej części trasy jeszcze nie wiedziałem. Słyszałem poprzedniego dnia w biurze zawodów że ponad sto osób zeszło z trasy Rzeźnika z powodu błota - więc spodziewałem się że i nam da się we znaki.
Trzecia piątka była nadal pod górę, ale nie były to podejścia, jeszcze klasyfikuję to jako podbiegi. Zdarzały się coraz częściej jednak tak strome odcinki że bieg tam nie miał sensu (bardzo męczyłby, a zysk czasu byłby znikomy) i tam podchodziłem. Na 15km miałem 1:33:37 czyli ponad 1,5 minuty straty do poprzedniego biegu. To jeszcze niewiele znaczyło nadal - teraz miał być zbieg do końca 16km gdzie był punktu odżywczy i dwa najgorsze podejścia - na kilometrach 17 i 19. Zbiegłem więc i na punkcie odżywczym nawet się nie zatrzymywałem - picia miałem sporo w bukłaku, żele ze sobą - pierwszy wziąłem po 50 minutach, drugi po 1:40, niczego nie potrzebowałem. Przebiegłem OBOK maty sczytującej czipy, zrobiłem więc "odejście na drugi krąg" czyli małe kółeczko i przebiegłem przez matę. Piknęła - więc jest OK! Rzuciłem żart do kibiców "no, bo by było na darmo!" i pobiegłem pod górę.
Gdzie natychmiast przeszedłem do marszu, a właściwie do trybu podpierania się wszystkim żeby się nie ześliznąć na dół. Wspominałem już że było błoto? Bo było, na tych dwóch podejściach było tak ciężko że nie dało się szybko wchodzić bo bym się stopami ślizgał - buty miałem Altra z mało agresywnym bieżnikiem, nawet bardzo mało, ale coś za coś - są wygodne i łagodne dla stóp, no i są lepsze na bardziej płaskich odcinkach. Na tych podejściach znowu straciłem - poprzednio km 17 i 19 zrobiłem w około 10:30 i 11:30 a w tym roku w 11:30 i 13:40... czyli już tylko tutaj było w sumie 3 minuty straty. Stąd moje plany aby złamać 3:15 (bo to niecałe 8 minut wolniej by tylko było). Po 20km wg zegarka miałem czas 2:19:30 (porównując do 2:15:13 poprzednio) - to aż 4 minuty straty.
Odcinek do 20km do mety jest o tyle dołujący, że na papierze jest to odcinek od najwyższego punktu trasy do najniższego - powinno się więc biec łatwiej i szybciej. Ale tutaj nie jest to wcale tylko zbieg. Są to zbiegi (często strome i techniczne) przeplatane podbiegami, a to wszystko na zmęczone nogi. Na podbiegach nie dawałem rady - podchodziłem, na zbiegach odrabiałem pędzać szybko. To się musiało zemścić - w pewnym momencie wyłożyłem się tak konkretnie że poleciałem do przodu, najpierw podparłem się dłońmi, potem klatą (na szczęście pierwsze zetknięcie z glebą miał softflask na piersiach pełny coli), a na końcu przydzwoniłem głową w ziemię. Kilka sekund się zbierałem żeby ocenić czy żyję - wyszło że tak. Uspokoiłem garmina bo chciał już na numer alarmowy dzwonić (wykrył upadek, dobrze to wykrywa tak na marginesie) i... pognałem dalej. Do końca biegu jednak już troszkę bezpieczniej zbiegałem. Patrząc na pozostały dystans i aktualny czas zacząłem podejrzewać że złamię 3:15 - ale to bardzo trudno ocenić bo jak zgadnąć tempo na kilometr w górach? Może być 6,7 a nawet 8 minut na kilometr - stąd nie wiedziałem ile wyjdzie na mecie. Starałem się biec w okolicach 6:30, ale jak już pisałem na podejściach przechodziłem do marszu, to od razu tempo bardzo obniżało. Na zbiegach znowu czasami było tak stromo że było równie wolno. Mimo to tempo średnie wychodziło w granicach 6:30! Pod koniec dogoniła mnie jakaś dziewczyna i zaczęła się ścigać z inną, która biegła kawałeczek przede mną. Mam wrażenie że ta goniąca wygrała potem na ostatnim kilometrze. Jest to bardzo trudny technicznie odcinek, najtrudniejszy ze zbiegów - strony i kamienisty. Ciężko mi się biegło, skupiałem się jak tylko mogłem żeby się nie wygrzmocić i udało się, chociaż nie raz było bardzo blisko.
Jeszcze tylko krótki odcinek równą drogą - dałem radę tam biec szybko - i w prawo w las, przez rzeczkę - tym razem nie wywaliłem się na końcówce, przez mostek, wzdłuż boiska i ostatnie metry do mety! Zatrzymałem zegarek - złamałem 3:10, oficjalnie 3:09:52,9.
Uff, odpocząłem - niedługo potem przybiegł Alan, potem Tomek. W międzyczasie udało się zjeść coś, odpocząć, porobić zdjęcia (a jakże) no i pogadaliśmy chwilkę i trzeba było się zbierać do domu. Jeszcze tylko kąpiel w Solince, przy okazji przebranie się w suche i świeże ciuchy po kąpieli, do samochodu i szybko do domu (czytaj: znowu sześć godzin w aucie).
To czas na podsumowanie: sportowo było super dobrze. Według czasów brutto byłem 31-szy z prawie 700 zawodników (dobiegło do mety 684), ale patrząc na czasy netto to byłem 30! Bo dziewczyna przed mną wystartowała szybciej o prawie pół minuty a dobiegła nie aż tyle wcześniej. Porównując do poprzedniej edycji gdzie byłem 42-gi z 794 zawodników na mecie to nawet lepszy ten wynik! Patrząc na międzyczas to byłem 27-my tam, więc te 3 (może 4) osoby mnie jednak wyprzedziły w drugiej części. Organizacyjnie dobrze mi to wyszło - miałem na biegu odpowiednią ilość picia, żeli, buty nie były super, ale dobrze wypadły. Plastry na stopy plus wazelina na miejsca które mogą się obetrzeć (ramiączki od plecaka, stopy - palce, pachy, pachwiny itd. pozwólcie że pominę więcej szczegółów) - to może bardzo fizjologiczne, ale jak ktoś to czyta bo też chce się w góry wybrać to jednak to jest super ważne. Obcięcie paznokci u stóp poprzedniego dnia też polecam, no i bardzo dobrze buty - mi się podobają Altra z powodu szerokich przodów co ratuje moje paznokcie przed schodzeniem z palców po biegu. Ja nie miałem _żadnych_ strat po tym biegu i to mnie też bardzo cieszy.
Poza tym sam bieg jest super - krajobrazy można podziwiać na nie za długich odcinkach gdy wybiega się z lasu, ale samo bieganie po bieszczadzkim lesie jest super. Powtórzę na koniec jeszcze raz - bardzo mi się spodobał wyjazd i sam bieg, mogłoby to być bliżej i taniej, ale warte jest pojechania i ubłocenia się, polecam!