sobota, 23 października 2021

Bieg po dynię 2021

Tydzień po maratonie pobiegłem jeszcze Bieg po Dynię - nasz lokalny bieg na piątkę o dość długiej historii. Kiedyś był to "minimaraton niepodległości" więc miał dystans 1/10 maratonu czyli 4,22km. Potem zmienił się dystans na 5km, termin też był bardzo różny, z okolic 11-go listopada zawędrował do października, w końcu doszedł jeszcze element dyniowy i przy okazji biegu organizowany jest dyniowy festyn.

Na szczęście mimo pandemii w tym roku bieg został normalnie zorganizowany. Był rodzinny festyn, cały garnitur biegów od krasnali takich jak nasza najmłodsza pociecha aż do biegu dla dorosłych - kategorie były dla dziewczynek i chłopców dzielone co około dwa lata według wieku. 

Cały ten weekend był dla nas sportowy: w sobotę moja żonka pobiegła w Piasecznie w Biegu Złotych Liści (5km w parku miejskim - bardzo fajny bieg, a medal to po prostu przepiękny). W niedzielę natomiast nasza najstarsza córka była wolontariuszem na Biegu po Dynię. Musieliśmy więc wcześnie rano pojawić się na miejscu (zgadnijcie kto ją musiał zawieźć), potem o 10:00 rano był zaplanowany bieg najmłodszych i co chwilę kolejne kategorie aż do biegu głównego o 12:00 na który ja byłem zapisany.

Na starcie biegu najmłodszych moja córa spotkała dwie koleżanki z grupy z przedszkola (były umówione na ten bieg!) więc w silnej grupie poszły na start :) Numer startowy, koszulka - pełny profesjonalizm! Ustawiły się na starcie biegu na 100 metrów i po paru chwilach rozległ się wystrzał pistoletu startowego. Nie zrobiło to na dzieciach za wielkiego wrażenia - nie wystartowały tak od razu, ale po sekundzie czy dwóch zorientowały się że należy biec. No i ruszyły w kierunku mety, głównie biegiem. A na mecie medal, nawet niektóre brały wodę i izotonik, w końcu to było całe sto metrów więc można było się odwodnić.





 Zabawa była super, zdjęcia porobione i teraz czas na mnie. Pakiet startowy odebrałem, koszulkę wydała mi moja najstarsza córka :) rozgrzałem się dobrze, chociaż nie mogłem robić zbyt mocnych ćwiczeń typu przeplatanka bo bolało mnie w okolicach pachwiny. Pisałem o tym poprzeednio - muszę to zaleczyć bo coś mi się porobiło już kilka miesięcy temu że mnie pobolewa cały czas.

Na starcie jeszcze pogadałem z jednym kolegą z pracy i z sąsiadem - w końcu to bieg lokalny więc sporo znajomych było. Ustawiłem się z przodu, choć nie na pierwszej linii bo wiedziałem z doświadczenia że inaczej będzie przepychanie się. Po starcie ruszyliśmy najpierw na jedno okrążenie wokół boiska i na stałą trasę Biegu po Dynię. Chociaż tym razem pierwszy raz kierunek biegu był odwrotny niż zwykle gdy biegałem, ale to dobrze - dzięki temu początek był pod wiatr, gdy jeszcze ma się więcej siły, a powrót już z wiatrem. Po starcie próbowałem biec około 4min/km, zrezygnowałem jednak z biegu zupełnie na samopoczucie. Widzę że pierwsza połowa biegu wyszła dobrze, ale czwarty i piąty kilometr były wolno - około 4:05/km :( Mimo to całościowo wyszło dobrze - 19:48 (czas oficjalny). Biorąc pod uwagę że już zacząłem roztrenowanie i było to tydzień po maratonie to z wyniku jestem zadowolony.

Teraz robię to roztrenowanie - do Biegu Niepodległości czyli prawie cały miesiąc. Chciałbym całkowicie wyleczyć (przez sam odpoczynek) to pobolewanie w pachwinie prawej, porobić ćwiczenia żeby ten obszar wzmocnić i jakoś w grudniu zacząć cykl treningowy żeby powalczyć o bardzo dobry wynik w maratonie 2-go kwietnia na który już się zapisałem. To będzie dokładnie 10-ta rocznica mojego debiutu maratońskiego więc chciałbym to jakoś uczcić - w sensie to będzie bieg w fajnym miejscu i mam nadzieję na fajny wynik. Raczej nie będzie to rekord życiowy, ale niech będzie fajny :)

 

 



poniedziałek, 18 października 2021

Maraton Monachium

Mój dwudziesty trzeci maraton wypadł w Monachium. Wybraliśmy się tam we dwóch, jak za starych przed-covidowych czasach z moim biegowym kompanem czyli Zbyszkiem Zającem. Tym razem formuła prawie "jak zwykle" czyli minimalistycznie: w piątek wylot po południu a powrót od razu po biegu w niedzielę.

Udało się sprawnie dolecieć- LOTem więc z lotniska głównego, na miejscu pociąg i z buta trochę ponad kilometr do hotelu. W ogóle ten nasz hotel niby blisko centrum, niby tramwaj pod nosem a do expo, startu i mety (wszystko było w tym samy miejscu - na stadionie olimpijskim) niby blisko - coś ponad 4km w linii prostej, ale mieliśmy niezbyt połączenia akurat w tym kierunku.

W piątek było już późno to tylko zakupy na stacji benzynowej (w Niemczech wszystko wcześniej zamykają, nie mówiąc już o niedzieli) i do hotelu. Za to w sobotę plan był napięty. 

Udało się zacząć od odebrania pakietów. Expo była bardzo skromne - nie wiem czy to pokłosie pandemii, ale było dosłownie mniej niż dziesięć stoisk obok punktu gdzie wydawano pakiety. Przed wejściem trzeba było pokazać certyfikat szczepienia (chyba jeszcze test albo świadectwo wyzdrowienia też działa) i dostawało się niezdejmowalną opaskę na nadgarstek - do końca maratonu trzeba było ją mieć.

Potem odbiór numeru startowego z workiem na depozyt, opcjonalny odbiór koszulki, ale nie wziąłem jej bo nie podobała mi się - a bardzo żałuję bo chciałbym mieć taką pamiątkę z tego biegu. Porobiliśmy sobie trochę zdjęć na pamiątkę ze Zbyszkiem i pokręciliśmy się po expo. Chciałem bardzo coś znaleźć ciepłego bo prognoza się pogorszyła i pokazywała 1 stopień ciepła tylko na godzinę startu. Nie mogliśmy nic fajnego znaleźć, więc z expo wybraliśmy się do jakiegoś sklepu sportowego.

Znaleźliśmy centrum handlowe w któym były jakieś sklepy, ale obok był Decathlon - więc tam weszliśmy. Zaopatrzyłem się w koszulkę termoaktywną z długim rękawem (ale bardzo cienką), rękawiczki itp. 

 W ogóle to miałem bardzo duże oczekiwania co do tego Monachium. Stolica Bawarii, zabytki, Oktoberfest, muzeum BMW - no wiedziałem że wszystkiego nie zobaczę, ale miałem nadzieję na zobaczenie chociaż sporo rzeczy w centrum. Po obiedzie pojechaliśmy zobaczyś stadion Bayernu (Zbyszek to fan piłki nożnej) i wróciliśmy do cetrum. Trochę zwiedziliśmy tramwajem żeby nie męczyć tak bardzo nóg i zrobił się wieczór... połączyliśmy jeszcze przyjemne z pożytecznym - czyli wieczorną mszę w sobotę w głównej katedrze Monachium (ta która jest na pewnie większości pamiątek turystycznych). No i jak zwykle u mnie ostatni dzień przed maratonem - uzbierało się ponad 20 tysięcy kroków. Taki to już urok turystyki maratońskiej - ale nie narzekam bo sam taką formę biegania sobie wybrałem :)

Bardzo mnie ta pogoda martwiła - miało być 1 stopień z rana, w momencie startu 2 stopnie a potem po 2 stopnie na godzinę miało rosnąć. Licząc że pobiegnę ponad 3 godziny to miała dojść ta temperatura dojść do całkiem sensowych wartości. Czyli nie wiedziałem - żeby nie zmarznąć na starcie musiałem coś mieć cieplejszego, ale po rozpoczęciu biegu i rozgrzaniu się trzeba było się rozebrać - co trudno zrobić w trakcie biegu maratońskiego. Ostatecznie wymyśliłem to tak: założyłem mój tradycyjny czerwony strój startowy na krótko, ale pod koszulkę na ramiączkach założyłem cienką koszulkę termiczną z długim rękawem.

Z hotelu chcieliśmy wziąć taksówkę, ale mimo wezwania przez jakąś aplikację okazało się że nie było chętnych kierowców i... szybko z buta na metro, potem z metra sporo na pieszo bo w samym parku olimpijskim nie ma stacji metrsa czy koleki podmiejskiej. W sumie doszliśmy bez jakiegoś zapasu, ale nie było też stresu. Na start przybyliśmy (wyjątkowo dla mnie) ubrani w "cywilne" ciuchy i dopiero tam zdejmowalismy dżinsy i kurtki - tak było zimno. W depozycie zostawiliśmy torby z ubraniami i w sumie od razu poszedłem na start gdzie zaczynałem o 9:05, a Zbyszek niedługo potem (biegł półmaraton więc w następnej fali).

Super było stanąć na starcie znowu. Przez tą pandemię mało było ostatnich takich momentów. Tym bardziej było to fajne że bieg poważny (maraton zawsze jest poważnym biegiem), w ciekawym mieście a w dodatku na tak ładnym obiekcie. Stadion olimpijski w Monachium mimo że za rok będzie miał 50 (!!!) lat to robi wrażenie. Otoczenie też - cały park olimpijski ma 85 hektarów (!) które są w samym mieście, jest tam wiele obiektów które zostały po olimpiadzie, nawet pełnowymiarowy basen. Atmosfera przed startem była super, to skupienie, poddenerwowanie i też trochę stres przed startem - to jest coś co bardzo lubię. Byłem w drugiej strefie startowej co znaczyło że startowałem tuż po elicie. Jednak ustawiłem się niestety za bardzo z tyłu mojej strefy startowej, co jak zaraz się okaże miało trochę potem przeszkodzić na starcie.

A start wreszcie nastąpił. Ruszyliśmy więc w kierunku bramy startowej, po bieżni stadionu. Włączyłem zegarek po minięciu bramy i ruszyłem! Najpierw powoli, jak żółw ociężale jak by to ujął Tuwim, no moż przesadzam - ruszyłem z zamiarem trzymania tempa na początku 4:40/km, ale niestety za dużo ludzi było i nie wyszło. Musiałem wolniej biec z powodu tłumu, a zaraz po wybiegnięciu ze stadionu zrobił się nawet moment że musiałem się... zatrzymać! Było to bardzo krótkie i po wybiegnięciu ze stadionu już było cały czas dobrze, ale trochę mnie to wybiło z rytmu na samym początku. Z tego powodu pierwszy kilometr wyszedł w 4:56. W każdej sytuacji można szukać pozytywów albo negatywów, ja jestem człowiekiem który woli patrzeć optymistycznie na życie. W dobrych przypadkach mam rację, a w złych... no cóż - przynajmniej martwię się tylko raz (a pesymista dwa razy :) ). Więc tutaj pomyślałem sobie że to dobrze bo zawsze na szybko zaczynałem maraton - to przynajmniej teraz tak nie będzie.

Nie do końca to się sprawdziło bo troszkę następne kilometry nadrobiłem i pierwszą piątkę skończyłem w 23:20 czyli średnio 4:48/km. Gdyby nie piewszy kaem to taki w sumie dokładnie byłby plan. Chciałem skończyć w 3:15 maraton więc tempo powinno być 4:37/km licząc wg znaczników (bo zegarek zwykle pokazuje trochę więcej, też z powodu tego że biegnie się nie idealnie po trasie atestacji tylko troszkę sie nadkłada na zakrętach, wodopojach itp - z tego powodu dystans wychodzi troszkę dłuższy i tempo trzeba mieć troszkę szybsze. Dlatego chciałem te 4:40/km trzymać tylko na początku - aby się rozgrzać i wejść na prędkość docelową około 4:35/km po pierwszych kilometrach.

Biegło się dobrze - koszulka termiczna robiła robotę. Mimo chyba 2 stopni biegło się komfortowo, tętno teraz widzę na wykresach było dobre - troszkę powyżej 160/min chociaż podczas biegu patrząc na zegarek miałem wrażenie że jest wyższe (ale to było chwilowe). Czułem się dobrze, trochę się martwiłem o palce u stóp i piętę bo buty miałem nowe. Co prawda mój ulubiony model - więc powinny pasować, ale nie zdążyły się ułożyć do mojej stopy po tych dosłownie kilku biegach (plus wiele godzin je nosiłem w domu i przez całą podróż w nich chodziłem). Co gorsza rano czułem że mnie w prawego achillesa uwierają. Na szczęście poprawiłem tego buta przed startem, pomiętosiłem zapiętek i od razu uprzedzę - buty sprawdziły się znakomicie!

A ja tymczasem dawałem przez tą bawarską stolicę i odliczałem kilometry. Zegarek ustawiłem tak aby pokazywał mi tempo i czas okrążenia i wyłączyłem automatyczne okrążenia - łapałem ręcznie oznaczenia organizatorów. Całkiem dobrze mi to wyszło bo tylko raz nie zdążyłem. Celem było zrobić drugą połówkę szybciej niż pierwszą, więc starałem się bardzo żeby nie pobiec piewszej za szybko i dobiec nie wcześniej niż 1:37:30 skoro chciałem złamać 3:15 na mecie. Druga piątka wyszła w 22:52 (średnia 4:34/km) - no to już bardzo dobrze. 

Trasa była w tym roku inna niż zwykle (znowu ten covid niestety). Trzeba było dobiec 6km z Parku Olimpijskiego do Ogrodu Angielskiego nad rzeką Izarą i tam było kółko rozmiaru około 10km w bardzo przyjemnych okolicznościa przyrody. Trasa była asfaltowa na szczęście, chociaż nie była najlepszej jakości - dużo zakrętów, asfalt też taki do spacerowania a nie do szybkiego biegania. Po tym kółku w parku wracało się na start i tam były rozstaje: w lewo wariaci na drugie kółko, prosto półmaratończycy na metę. Ja trzecią piątkę w tym parku zrobiłem też w 22:52 (4:34/km) a czwartą, już po drodze do startu w 22:57 (4:35/km). W sumie więc przez te 15km troszkę urwałem. Przed połówką zdjąłem w biegu termiczną koszulkę (wcześniej było za zimno, ale po 1,5 godziny biegu rozgrzałem się już dobrze) i rzuciłem przed skrętem na drugie kółko obok trasy w krzaki. Starsza pani - wolontariuszka tego biegu zobaczyła to i odłożyła tą koszulkę na szafkę przy drodze, co zobaczyłem dopiero przy drugim kółku.

Ja tymczasem zebrałem się na drugie kółko - a tam agrafka na której był pomiar czasu i znacznik połowy dystansu. Czas jaki tu miałem to 1:37:08, co znaczyło że mam 22 sekundy nadróbki. doliczając powolny pierwszy kilometry wychodzi na to że te 20km przebiegłem po niecałe 4:37/km - no właściwie to było idealnie. Ale każdy chyba wie że maraton to taka rozgrzewka 32km a potem wyścig na dychę. A u mnie kolejne dwie piątki wyszły w 23:16 oraz 22:48. Czyli ciągle według planu i wyglądało to nie tak źle. Nie tak źle jak się miało okazać. Chciałem trochę wymusić żeby dobrze się poczuć - odnieść się do tego jak było w Brukseli gdzie po między 30 a 40km po prostu czułem że mam siłę i że dobiegnę w dobrym stanie. Ale siła autosugestii nie starczyła. Książkowo po prostu dostałem ścianę zaraz po 32km. Po prostu jak bym nie miał siły - tempo spadło i nie wiem czy ja mam słabą głowę (wolę) czy to coś innego - ale po prostu nie mogłem już biec swoim tempem. 34-ty już był około 5:00/km, a 38-my to już po 6:00/km i tempo dalej spadało bo 42-gi to już prawie 6:40/km - najwolniejszy z wszystkich. Nie było więc problemu żeby zgarnąć tą koszulkę co ją wyrzuciłem w połowie biegu z szafki przy trasie przed końcem maratonu :)

Nie miałem siły kontrolować na ile biegnę, chciałem utrzymać 3:25 chociażby, ale nie było z czego i to kompletnie. Finisz na stadionie jakiś tam był, ale to było tylko 200m zrywu, a całe poprzednie 10 kilometrów to był dramat. Czas na końcu wyszedł więc zupełnie inny od planowangeo:

3:27:45

 Na stadionie położyłem się na murawie i nie miałem siły wstać. Oj fajnie było tak poleżeć, w końcu zwlokłem się bo kolega czekał - wziąłem co nieco do zjedzenia, a było tego tam sporo i poczłapałem na trybuny. Ech ciężko się wchodziło :) na górze zdjęcie, depozyt i szybko ruszyliśmy do hotelu bo mieliśmy przedłużony pobyt żeby się ogarnąć. Udało się całkiem fajnie - mimo że znowu był przed nami długi marsz do komunikacji publicznej (bo taksówki internetowe znowu nie podjechały) ale w hotelu udało się wykąpać, przebrać, wymeldować i podjechać na jakieś typowo niemieckie jedzenie.

No a potem to już w sumie na lotnisko, zakupy dla rodziny i przed 22-gą byłem w domu.

Spodobało mi się na tym wyjeździe - mogłoby tylko być troszkę dłużej - np. wylecieć w piątek wcześniej rano i wrócić w poniedziałek. Miasto ładne, chociaż za mało go zobaczyłem. Nie było też typowego Oktoberfest mimo że przecież byliśmy tam w październiku (no bo covid - jak zwykle teraz). Myślę że muszę tu jeszcze się pojawić z całą rodziną na typowe zwiedzanie - warto. 

To teraz muszę naprawdę odpocząć - piszę to po tygodniu od biegu i od dzisiaj odpoczywam całkowicie od biegania. Coś mnie ciągnie w okolicach pachwiny prawej - chcę odpocząć żeby sobie nic nie uszkodzić i móc jeszcze na wiosnę w jakimś ładnym miejscu pobiec maraton. Właściwie to już jestem zapisany, ale to może zostawię sobie coś na następny wpis żeby nie tak wszystko na raz :) Podoba mi się to bieganie więc jeszcze nie odwieszam butów na kołek, mimo że mi nie poszło z wynikiem to sam bieg był bardzo fajny, z plusów muszę jeszcze wymienić że zagrały buty, ubiór (żadnych otarć, pęcherzy itp), odżywianie przed iw trakcie biegu - no było super. Kurcze próbowały mnie łapać w końcówce ale nie złapały (nie wiem czemu, przecież wolno biegłem więc im nie uciekłem przecież ;) ). Jednym słowem - tak ogólnie to fajnie było!


50 tysięcy kroków tego dnia...

I trochę statystyk:







niedziela, 3 października 2021

Biegnij Warszawo 2021

 
Pobiegliśmy dzisiaj Biegnij Warszawo z żonką. Ja w sumie za tydzień mam najważniejszy start czyli jesienny maraton w Monachium, ale kiedyś taki start na dychę tydzień przed maratonem dobrze u mnie zadziałał. Zdecydowałem się więc na próbę powtórzenia tego ćwiczenia i zapisałem się. 
Pogoda była super - niby chłodno z rana, ale w środku dnia urosło sporo, było też bardzo słonecznie. Biegnij Warszawo w tym roku było jakoś dużo mniej popularne - może to data: rok akademicki zaczyna się dopiero w poniedziałek z tego co się orientuję, może to jeszcze jakiś wpływ koronawirusa - nie wiem. Wydawało mi się po numerach startowych że było nas mniej niż 3tys. i mało się pomyliłem w wynikach jest 3.050 biegaczy na liście startowej a wystartowało i dobiegło 2.465.
Ja chciałem się sprawdzić - z aktualnych moich wyników wynikało że powinienem złamać 41 minut. Założyłem więc że na coś takiego spróbuję pobiec, chociaż miałem też plan aby nie patrzeć w ogóle na zegarek i biec na samopoczucie. Podjechaliśmy się samochodem na start, przyzwyczajeni do dzikich tłumów (potrafiło pobiec chyba 10tys w przeszłosci) zaparkowaliśmy kawałek od startu i poszliśmy na start. Toaleta, depozyt, buzi i rozdzieliliśmy się na rozgrzewkę. Ja zrobiłem coś między 2,5 a 3 km, w tym trucht, potem próba ćwiczeń i trochę przebieżek. Z tymi ćwiczeniami to jest źle - nie mogłem za bardzo robić przeplatanki czy kroku dostawnego - mam coś chyba przeciążone w okolicach pachwin. Po ostatnim usg i rengtenie wyszło że nic poważnego, ale powinienem dać odpocząć i dostałem na wszelki wypadek skierowanie na fizjoterapię. Próbuję się umówić, ale miejsce mi nie pasuje, muszę to po maratonie ogarnąć.
Samopoczucie nie było za dobre - zegarek pokazał kondycję na -7 :) czyli się ze mną zgodził. No nic, nie można poddać się przecież bez walki. Ustawiłem się z przodu stawki bo na tym biegu przeciskanie się przez tłum ludzi jest bardzo trudne i pobiegliśmy. 
Start był w Łazienkach obok Agrykoli, alejką Hopfera. Piękne miejsce, przyjemnie się tu biega, ale nie pod wynik - po szutrze przyczepność nie jest za duża. Starałem się biec bez patrzenia na zegarek, ale to nie zdało egzaminu: nie czułem się mocny i nie czułem jakoś tego tempa które byłbym w stanie dowieźć do mety. Dużyk problemem był oczywiście podbieg Belwederską - to jest ta sama różnica poziomów co slynna Agrykola tylko po trochę mniejszym nachyleniu. Mimo to po pierwszym kółku czas był bardzo dobry (ja złapałem chyba 20:15 a w wynikach oficjalnych widzę 20:26). Jednak drugie kółko mnie zmasakrowało, a dokładnie to ten podbieg Belwederską. Tempo spadło do 4:40/km, straciłem tam więcej niż pół minuty niestety.

Jak widać pary w nogach starczyło tylko na pierwsze kółko (20:26) bo na drugim wyszło 21:36, to jest 70 sekund wolniej - czyli aż 14sek/km wolniej, to jest przepaść. 

Mimo to nie jestem jakoś bardzo niezadowolony. Biorąc pod uwagę tą Belewederską myślę na moim poziomie ta trasa zjadała około minuty (bo dwa podbiegi). Jeżeli to uwzględnić to wynik na płaskim poniżej 41 minut byłby możliwy.

Patrząc na kalkulator Danielsa daje to wynik nawet poniżej 3:10 w maratonie, biorąc pod uwagę że ten kalkulator dla amatorów jest zbyt optymistyczny (i to jak mi się biega na tempach około maratońskich) myślę że spróbuję w Monachium pobiec na 3:15. To będzie spore wyzwanie, ale w sumie o to mi chodziło: bez takich wyzwań jakoś bieganie mniej frajdy mi sprawia (ale i tak sprawia :) ).

To za pięć dni będę już w Bawarii, trzymajcie kciuki!





ADs