Pewnie podtytuł mało gramatyczny, no ale uczyłem się niemieckiego tylko trzy lata i to w poprzednim wieku (20 lat temu skończyłem) :)
Zacznę może trochę od końca: zostało do końca 7 kilometrów, sił już kompletnie nie ma, przeliczam w głowie - nie da rady w tym tempie złamać tych przeklętych 200 minut w maratonie! Spinam się i przyspieszam - łapie mnie skurcz z tyłu prawego uda na dole. Czy to się uda? Ale nie uprzedzajmy faktów jak mówi pan Wołoszański :)
A zaczęło się w piątek - po pracy w samochód, zabranie kolegi Zbyszka po drodze i we trzy osoby samochodem jedziemy do Frankfurtu. Niby cały czas autostrada, ale jednak 10 godzin jazdy było (1100km). Dobrze że trzech kierowców to nie zmęczyliśmy się za bardzo, ale muszę się przyznać że w pracy miałem tak dużo zajęć że wyjeżdżałem już zmęczony. W łóżku byliśmy przed trzecią w nocy... Pospaliśmy na szczęście około 7 godzin, śniadanie i na EXPO. Bardzo fajnie zorganizowane to EXPO - w centrum wystawienniczym w centrum miasta, obok startu i mety. Wybór artykułów, sponsorów i atrakcji naprawdę spory - słowem dla biegacza świetna sprawa. Odbiór pakietów bez kolejki, zakupy też bez strasznego tłoku - to punkty na plus w porównaniu do 40-tysięcznych monstrów jak Paryż czy Berlin. Pasta party jak dla mnie sensowne, chociaż porcje nie zadowolą wielkością każdego.
Z tego też powodu po EXPO poszliśmy na kolejny makaron, trochę zakupów i spać. Udało mi się wreszcie po raz pierwszy od dawna konkretnie wyspać - chyba łącznie 13 godzin w dwóch ratach! Trochę też dzięki zmianie czasu w nocy - maraton startował o 10:00 ale dla zegara biologicznego to była godzina 11:00. Rano więc śniadanie - dwie bułki, jedna z miodem druga z nutellą, picie to oczywiście izotonik i poszliśmy na start. Organizacja depozytu bardzo dobra, linii startu też - moja strefa (nazwana "Asics") startowała pierwsza, potem po 10 minutach pozostałych pięć stref. Po raz pierwszy mi się zdarzyło że startowałem z pierwszej strefy - była ona na czas do 3:15 co mi się zgadzało z moimi planami, bo miałem biec tempem 4:37/km czyli na wynik 3:15 na mecie. Wejście do strefy było tylko jedno - na końcu i sprawdzano tam oznaczenia na numerze startowym żeby osoby które zaczynają za wolno nie blokowały innych i rzeczywiście mało takich osób widziałem na trasie - tu bardzo duży plus dla organizatorów. Atmosfera na starcie była bardzo fajna, czułem się naładowany emocjonalnie, wypoczęty, pogoda była prawie idealna - zachmurzone niebo, ale nie było zimno. Mogłoby być minimalnie chłodniej tylko.
Kibice jak na Niemcy byli super żywiołowi. Co ciekawe stało ich dość sporo i prawie na całej trasie. Początek biegu prowadził po ścisłym centrum. Trasa kluczyła po pętlach gdzie czasami mijało się biegaczy biegnących w drugą stronę a czasami tylko na placu widziało się biegaczy biegnących przed albo za nami. Podobnie jak w Berlinie na ziemi była niebieska linia atestacji - nawet fajny pomysł, przy biegnięciu na 3:15 w maratonie nie tak ogromnym jak w Berlinie dało się w większości biec po tej linii (o ile się o tym pamiętało). Na początku około 7-go i 14-go kilometra udało się nam nawet zobaczyć z kibicującą mi żonką.
Sam początek wyszedł trochę dziwnie - zegarek wariował na początku strasznie, bardzo szybko dodał kilkaset metrów więc wskazania tempa były zupełnie niemiarodajne. Czasy kilometrów jak zwykle na maratonie łapałem ręcznie z oznaczeń, z tego co zarejestrowałem były one rozstawione prawidłowo (dodanie na początku dystansu wynikało z niskiego pułapu chmur i wysokich budynków w centrum, tak myślę - zegarek wszystkim osobom które pytałem dodawał od siebie i długo wyszukiwał satelity). Mimo to start wyszedł dość dobrze - pierwsze 3 kilometry trochę za wolno, ale to dobrze, tak miało być. Potem przyspieszenie i na 5km 23:17 czyli już troszkę odrobiłem (średnio powinny wszystkie piątki po 23:05 wychodzić). Na 10km udało się odrobić kolejne 11 sekund i być już o czasie (sekunda straty tylko, czas drugiej piątki: 22:54).
Po drodze trochę się napozdrawiało rodaków (dzięki dla wszystkich czytelników - kilku mnie pozdrowiło na trasie), poprzybijało piątek maluchom - kibicom, ale generalnie skupiałem się na biegu i nie biegałem od lewa do prawej żeby nie marnować sił. Potem był długi przebieg do parku na obrzeżach - ale nie nudził się, cały czas byo ciekawie - miasto ładne, kibiców sporo a kapele przy trasie urozmaicały krajobraz. Dla przykładu przy ogródkach działkowych starzy Niemcy wystawili sobie okrągły stoliczek, postawili kieliszki z winem (czemu nie z piwem???) i siedzieli dopingując :)
W tym czasie było trochę zbiegów i podbiegów, więcej jednak zbiegów na których nie szalałem ale też nie hamowałem. Z tego powodu trzecia piątka wyszła w 22:28 - najszybsza z całego biegu. Czwarta piątka też powyżej średniej, bo 22:56 i na półmetku miałem czas 1:36:41 czyli aż 49 sekund zapasu do czasu 3:15 na mecie. Czas piątej piątki wyszedł również tak jak powinno być: 23:03. Odcinek 23-30km był trudny - to co się zbiegło wcześniej teraz trzeba było wbiec. Tempo więc troszkę spadło, ale nadal miałem zapas no i taki przecież był plan - na zbiegu trochę zyskujemy, na podbiegu tracimy. Odcinek dodatkowo był nie za łatwy bo to taka długa przelotowa prosta do centrum, kibiców i punktów wsparcia z grającymi zespołami było najmniej. Cały mój zapas na tym odcinku został skonsumowany - czas piątki: 23:28.
Teraz zaczął się prawdziwy maraton - wiadomo. W nogach zaczyna być już ciężko, trudno się zmobilizować, ale coraz bliżej do mety. Jeszcze daję radę biec prawie tym tempem którym powinienem, ale zaczyna być bardzo ciężko. Na 35km mam stratę do 35km: 42 sekundy. Nie za dużo, ale biegnie mi się już na tyle ciężko że nie mogę już utrzymać tempa na 3:15, musiałbym jeszcze przyspieszyć o 6sek/km żeby dowieźć ten wynik, ale ja już wiem że nie ma na to szans. Ta piątka wyszła w 24:11 czyli ponad minutę za wolno. Zostało do końca 7 kilometrów, sił już kompletnie nie ma, przeliczam w głowie - nie da rady w tym tempie złamać tych przeklętych 200 minut w maratonie! Spinam się i przyspieszam - łapie mnie skurcz z tyłu prawego uda na dole.
Co mogę zrobić - nie mogę się zatrzymać i rozciągać skurczu bo całkowicie odpadnę. Zaczynam więc troszkę jak kaczka biec - lewa noga jest w porządku to zamiatam nią a prawą oszczędzam. Po chwili okazuje się że jest dobrze, skurcz wycofał się na z góry upatrzone pozycje! Próbuję więc z całych sił nie odpaść zupełnie, jak to ja mam tradycyjnie w zwyczaju. Staram się i po japońsku czyli jako-tako to wychodzi. Ta najgorsza, ósma piątka wychodzi w aż 26:11 (5:15/km) co jest strasznym wynikiem bo straciłem w sumie 3:06 do mojego celu, ale najgorsze jest to że w tym tempie nie złamię 3:20 na mecie!
Próbuję przyspieszyć - skurcz się przegrupował i atakuje w lewej nodze, znowu udało się go oszukać i nie zatrzymał mnie. Zmęczenie już nie tylko mięśniowe, ale ogólnie daje się we znaki - to coś nowego u mnie, bo zwykle odpadałem w końcówce maratonu kompletnie, przez co tętno spadało i były siły na finisz. Tutaj pobiegłem na granicy możliwości i na końcówce brak sił, ale wizja możliwości zmieszczenia się w 3:20 jest tak kusząca że daję radę. Ostatnie kilkaset metrów przyspieszam, wpadam do ciemnej Festhalle wśród kolorowych świateł i już nie patrzę na nic tylko wbiegam z uniesionymi ramionami na metę. Pierwszy raz jestem tak zadowolony - od półtora roku nie mogłem złamać tej granicy i wreszcie się udało. Gdzieś z prawej stała jak zwykle przed metą moja Karolina więc pokazuję jej z daleka obie ręce z kciukami podniesionymi w górę. Jestem strasznie zadowolony mimo straty prawie pięciu minut do planu maksimum to jednak zrealizowałem (po raz pierwszy!! a to był mój dziewiąty maraton) plan minimum na maraton. Później zobaczę w wynikach że oficjalny mój wynik to
3:19:53
Maraton we Frankfurcie ma ambicje - to widać. Dyrektorem jest osoba który rozdmuchała wcześniej Berlin i widać na każdym kroku że impreza chce z tą największą niemiecką konkurować. Ten sam sponsor, podobny pomysł na imprezę: ma być elita, ale ma być też jak najfajniejsza dla amatorów. EXPO też podobne - duże (choć nie aż tak ogromne jak w Berlinie) i bardzo fajne. Jest jednak kilka różnic między tymi maratonami które wyłapałem:
1. Frankfurt jest dużą imprezą ale jednak sporo mniejszą (15 tysięcy maratończyków zamiast 40).
2. We Frankfurcie biegnie też sztafeta co podnosi ogólną liczbę biegaczy powyżej berlińskiego wyniku ale nie powodu aż takiego tłoku na starcie bo tylko jedna zmiana sztafety jest zawsze na trasie.
Trasa, organizacja imprezy, jej poziom i "fajność" - to wszystko jest bardzo podobne, jednak szczerze mówiąc uważam że Frankfurt wygrywa. Jest kilka powodów (i wcale nie chodzi o to jaki był mój wynik na mecie :) )
- mniejsza ilość biegaczy-maratończyków we Frankfurcie powoduje że jest po prostu wygodniej. Mniejszy tłok na trasie, szczególnie przy punktach odżywczych, lepsza obsługa na mecie
- bardziej mi sie podobały punkty odżywiania we Frankfurcie - gęściej i (zapewne z powodu ilości ludzi) łatwiej dostępne
- meta w hali na dywanie robi wrażenie, choć może komuś innemu Brama Brandurburgska się bardziej spodoba
Trochę zdjęć na koniec:
Bieg Precla - przebiegali przed naszym hotelem gdy wychodziliśmy na EXPO :)
Mój wymarzony zestaw: medal i czas we Frankfurcie
Ze Zbyszkiem w sobotę w hali.
Sponsor zobowiązuje - sprawdziłem jak "dwusetka" mi się podoba. Otóż podoba się!
Moje ulubione wyliczenia: tempa na kilometr
A tutaj skonsolidowany czas - w sekundach zysk (pod linią) albo strata (nad linią)
względem 3:15 (czerwona) i 3:20 (niebieska linia)
Gotowi do startu ze Zbyszkiem
Zaraz się zacznie
Gdzieś na 7-8km
Okolice 14-go km, tempo całkiem całkiem skoro się rozmazuję :)