niedziela, 15 grudnia 2019

Czy można tyć biegając 5x w tygodniu?

Skoro pytam to na pewno odpowiedź nie będzie oczywista, i macie rację: bo można! Po maratonie to normalne że waga troszkę podskakuje - po biegu człowiek głodny, a żeby organizm się zregenerował nie biega się przez jakiś czas (czytałem nawet zalecenie żeby nie biegać tyle dni ile kilometrów miał wyścig, ciekawe jak by do tego ultrasi podeszli :) ). Ja robię sobie zwykle kilka dni, w tym roku wyjątkowo mało - tylko jeden.

Jakoś w trakcie przygotowań do maratonu moja waga oscylowała pomiędzy 78 a 79kg.


Co ciekawe mam duże wahania, mimo że zawsze ważę się na tej samej wadze, która stoi iw tym samym miejscu i w takich samych warunkach (czyli rano po toalecie a przed śniadaniem). Potrafi podskoczyć waga do 80km z ułamkiem, ale potrafiła też i być 77kg z kawałkiem. To w sumie sporo - prawie 4% różnicy między minimum a maksimum... ale średnia była powiedzmy 78,5kg.

Natomiast po maratonie jak sobie podskoczyło to już nie chce zejść:


Pojawiło się nawet ponad 81kg! Średnia zaś stabilnie 80,5kg. Niby to tylko 2kg, ale albo jestem przewrażliwiony, albo ja to widzę po sobie!

No to co robi biegacz jak chce schudnąć? Biega więcej! U mnie to akurat troszkę inaczej zadziałało: nie zmniejszyłem kilometrażu mimo że okres taki był dość spokojny. Maraton dopiero na wiosnę, pierwsze plany startów też jeszcze nie tak szybko. Ale trochę z obawy o dalsze kilogramy biegam regularnie 5 razy w tygodniu, w sumie około 65km tygodniowo:


No i jak to zadziałało? Ano wcale! Naprawdę to nie stanowi dla mnie żadnego problemu żeby biegać dużo i sobie przytyć :)
Wydaje się mało możliwe, ale już to wcześniej zauważyłem: żeby zjeść powiedzmy 900 kalorii więcej wystarczy 10 deko jedzonka (jeśli mówimy o tłuszczu, węglowodanów musiałoby być troszkę ponad 20 deko). Zajmuje to pewnie niecałą minutę, a ile trzeba biegać żeby to spalić. Niestety około godziny!

Więc nie ma co się oszukiwać: bez sportu trudno jest schudnąć, ale żeby schudnąć trzeba ograniczyć do sensownych ilości jedzenie... Jest oczywiście wiele innych ważnych aspektów: pora, częstość, rodzaj i jakość jedzenia, ale bez ograniczenia ilości - nie ma siły. W końcu tak na końcu to przecież bilans energetyczny musi być ujemny jeśli chcemy zmusić nasz organizm do zużycia trochę z naszych zapasów.

Uważne oko zresztą zauważyło na wykresach które wrzuciłem że coś drgnęło u mnie wreszcie: dzisiaj rano było 79,1 (juhu!) ale to może być chwilowe wahnięcie w dół oczywiście :)

niedziela, 8 grudnia 2019

Maraton Bruksela - analiza


Na końcu wpisu odnośnie mojego dwudziestego maratonu obiecałem analizę - dlaczego właściwie było tak dobrze? Można się było zdziwić - zawsze przecież ostatnie kilka, a najczęściej nawet więcej ostatnich kilometrów miałem typową ścianę, czyli zwolnienie tempa do prawie 6 minut na kilometr.

Tym razem jednak było inaczej. Nie chcę się powtarzać, ale to było naprawdę piękne przeżycie: biec końcowe kilometry i czuć że się nie odpadnie aż do mety.
Zacznijmy więc od przygotowań - co takiego zmieniłem? Tym razem (jak zwykle zresztą) przygotowywałem się sam, ale użyłem planu treningowego który przygotował mi kiedyś dawno temu profesjonalny trener a dokładnie Grzegorz Gajdus (miałem szczęście wygrać konkurs zorganizowany przez pokonamgranice.pl i to była nagroda).


A co ten plan zawierał? Po pierwsze siłownia raz w tygodniu w pierwszej części planu z ćwiczeniami siłowymi ze sztangą albo ciężarkami. Po drugie dużo "wytrzymałości tempowej długiej" czyli wiele powtórzeń od 200m do 1000m na szybkich prędkościach (rzędu 3:40/km), trochę tempówek (BC2) czyli biegów rzędu 12km w drugim zakresie, trochę podbiegów no i biegi długi rzędu 30km gdzie końcówki były biegane szybciej niż zakładane tempo maratońskie.
Plan musiałem oczywiście zmienić żeby pasował do innych startów kontrolnych, poza tym chciałem biec 3:10 (więc tempo 4:30/km) to tempa trochę obniżyłem.
A wyszło z tego przecież poniżej 3:07 więc lepiej niż zakładałem!



A co poza tym było też ważne? Oczywiście sam trening jest najważniejszy i myślę że to on zadziałał, ale gdyby nie drugi element to nic by z tego nie wyszło. A tym drugim elementem było dostosowanie tempa do moich możliwości. Do tej pory zawsze ślepo próbowałem biec na tempo które nie wynikało wcale z aktualnego mojego poziomu, a raczej z moich aspiracji.Ta poprawka z 3:00 na 3:10 spowodowała znaczne spowolnienie zakładanego tempa: z 4:16/km na 4:30/km. Przy tak wysokich prędkościach (dla mnie) te 14 sekund na kilometr to ogromna różnica. To spowodowało że nie zagotowałem się w pierwszej połowie maratonu i nie odcięło mnie w końcówce.


Ostatni czynnik który mi przychodzi do głowy to temperatura i pogoda. Było zimno i były przejściowe opady. Nie było ich za dużo - tylko na początku biegu, więc nie przemokłem. Dzięki temu z jednej strony nie przegrzałem się (co często mi się zdarzało) a z drugiej strony nie przemarzłem bo nie opadłem z sił więc nie zwolniłem i maszyna cały czas miała ogrzewanie od środka :)
No i reasumując dzięki tym trzem rzeczom:
1) trening
2) realistyczny cel
3) pogoda
udało mi się wbiec na metę w tak dobrym stanie:



niedziela, 20 października 2019

Bieg po dynię 2019



Tydzień temu jak co roku wybraliśmy się na "Bieg po dynię" który jest organizowany w naszej gminie. Nazwa wzięła się z tego że w naszej gminie jest bardzo dużo upraw dyni, można powiedzieć że jesteśmy dyniowym zagłębiem :) so zresztą widać jeżdżąc (albo biegając) po okolicy - wiele gospodarstw ma "wystawki" z dyniami do kupienia.

W tym roku z racji zawirowań politycznych (wójt gminy zatrzymana przez CBŚ, potem zwolniona bo sąd się nie przychylił do aresztu) nie wiadomo było czy w ogóle bieg się odbędzie. Na szczęście był, ale jednak nie w pełnym zakresie. Tylko biegi dzieci a dla dorosłych bieg na milę po stadionie - czyli bez tradycyjnego biegu głównego na 5km... a ja biegam już od tak dawna w naszej gminie że pamiętam jak jeszcz bieg główny był na 1/10 maratonu (czyli 4,2195km) i nazywał się wtedy "Minimaraton Lesznowola" :)

W tym roku pojechaliśmy całą piątką na bieg. Ja na główny, Małgosia i Agatka na biegi dzieci a najmłodsza i małżonka pokibicować.

Starty były według wieku, więc Agatka jako pierwsza - jedno okrążenie czyli 300m (jako 8-latka, ale już za chwilę będzie 9!).


Potem Małgosia w grupie 11-latków - 2 okrążenia czyli 600m.


Bardzo się cieszyłem że dziewczynki pobiegły - nie chodzi o wynik, ale o to że się ruszają i będą trochę zdrowsze dzięki temu :)


I w końcu głowa rodziny - dzięki przytomności umysłu kibiców nie poszedłem na długą rozgrzewkę. Byłem pewny że startuję w drugiej serii (mężczyzn było sporo chętnych i start podzielono na dwie serie), chciałem iść pobiegać a tu start bym przeoczył bo byłem w pierwszej serii!
Ustawiłem się na starcie po krótkiej dość rozgrzewce (ale starczyło) i... START!

Na początku wyrwałem do przodu i o dziwo - nikt mnie nie wyprzedził! No dziwne - myślę sobie, pewnie mi siedzą na ogonie. Przede mną 5 okrążeń, byłem pewny że mnie zjedzą po połowie biegu. Tymczasem nasza pani trener (Anna Jakubczak - prowadzi zajęcia z lekkiej atletyki z naszymi dwiema córkami) krzyczy do mnie że spokojnie, że mam przewagę. Ale ja się nie oglądam, za bardzo jestem zajęty przebieraniem nogami! Po okrążeniu moja rodzinka i znajomi i sąsiedzi krzyczą do mnie i dopingują, super! Moje pociechy są święcie przekonane ż wygrywam bieg, a ja wiem że jeszcze cztery okrążenia przede mną. Staram się trzymać tempo i biec po prostu na maksa. Nie da się rozkładać sił na tak krótkim dystansie (ja przynajmniej nie umiem) więc biegnę ile fabryka dała.
Kolejne kółko - nie słyszę za sobą nikogo. Znowu doping przy kółku. Nawet spiker mnie wymienia z nazwiska - to jest jakieś dziwne, zawsze biegnę w anonimowej ludzkiej masie :)
Kolejne kółko - jeszcze nie opadam z sił, znowu doping.
Czwarte kółko - to samo, zostało ostatnie. Teraz powinni mnie wyprzedzić, zawsze tak było! A tu jak na złość - ja zaczynam wyprzedzać. To znaczy dalej jestem pierwszy, ale dubluję tych najwolniejszych :) Ostatni wiraż i 100 metrów - jeden jest uparty i nie chce dać się zdublować, tak nie można! Przyspieszam na maksa i minimialnie go przed metą wyprzedzam, mogę sobie stanąć i odpocząć!

Czas: 5:28 (3:24/km)

Ale to było fajne uczucie wygrać jakiś bieg (właściwie tylko jedną serię). W drugiej serii były harpagany i aż 5 było szybszych ode mnie, ale po pierwszej serii wyglądało to tak:


i naprawdę fajnie wyszło - dziewcznyki myślały że Tata wygrał bieg a ja przecież nie musiałem ich wyprowadzać z błędu, nie? Żarcik oczywiście, wytłumaczyłem im że byłem tak naprawdę szósty.

Impreza jak zwykle super, jak co roku mam nadzieję że następnym razem się też odbędzie. I oby tylko w pełnym zakresie, z biegiem głównym na piątkę!



sobota, 12 października 2019

Maraton Bruksela



To był już dwudziesty maraton w moim wykonaniu, ale tak naprawdę też i pierwszy w pewnym sensie. Ale nie uprzedzając faktów przejdźmy może do rzeczy, a właściwie do relacji.

Może dwa słowa wprowadzenia najpierw: uważnie czytelnicy wiedzą że biegam już od 8 lat i jak na razie (odpukać) bez kontuzji, ale rok temu na wakacjach przydarzył mi się uraz. Niby nie związany z bieganiem bo podczas zabawy z dziećmi w morzu, ale jednak oderwanie mięśnia od kości to dość poważna sprawa :) przerwa, powolny powrót do biegania a potem do formy - przez to moje wyniki maratońskie w ostatnim roku nie były już na prostej wznoszącej. Na jesieni 2018 jedyne co osiągnąłem to ukończenie maratonu w Chicago, a na wiosnę w Wiedniu 3:16 można już uznać za połowiczny sukces.



Cały czas jednak jedna rzecz mnie męczyła: dlaczego nie potrafię dobiec do mety maratonu jak przy wszystkich krótszych dystansach? Co jest takiego specjalnego w tym biegu że zawsze, ale to zawsze odpadam w końcówce i kończę dużo wolniej niż planowałem, różne są tylko rozmiary porażki. Nawet w moim życiówkowym maratonie warszawskim z naprawdę wspaniałym wynikiem 3:03:03 odpadłem w końcówce i tempo spadło o kilkadziesiąt sekund na kilometr (miało być przecież na mecie 2:59:59).


Z tego powodu moim marzeniem od zawsze było dobiegnięcie do mety maratonu w dobrym stanie. Jak Kipchoge który nigdy nie miał kryzysu (mentalnie miał bo tak mówił w wywiadach) ale patrząc na wyniki to je przezwyciężał. Albo jak Bekele w Berlinie z 2:01:41 - na ostatnich kilku kilometrach odrobił do rekordu świata kilkanaście sekund. A to naprawdę dużo przy tempie 2:47/km!
Próbowałem przeróżnych rzeczy - różne plany treningowe,  opieka trenera, duży kilometraż, wszystko na nic. W tym roku nie udało mi się załatwić opieki trenera - za dużo pracy (zarobkowej ale też i domowej z naszą trójką pociech), więc testowałem się sam (znowu). Wyszło tak średnio na jeża: w półmaratonie dałem radę tylko 1:29:40 na jesieni zabiegać (a życiówka 1:24:59) - nie ma żadnych szans z tego łamać trzech godzin przecież. Kalkulator Danielsa pokazuje 3:07:00,  a ja zawsze sporo od niego odpadam.


Z drugiej strony tydzień przed maratonem dostałem motywacyjnego kopa w postaci życiówki na 5km. A już od dawna taki zwierz jak życiówka trzymał się ode mnje z daleka :) 18:38 to wyrównanie mojego wyniku z 5000m (czyli ze stadionu) i to jest poziom z którego Daniels sugeruje możliwość łamania trójki. Ale powiedzmy sobie szczerze: estymowanie wyniku maratońskiego z czasu z piątki to baaardzo słaby pomysł :) szczególnie jak czas półmaratonu mówi coś zupełnie innego, a wszystkie poprzednie próby estymacji z kalkulatorów biegowych spełzły na niczym.
Kalkulatory działają tylko gdy:
- trenujesz pod ten właśnie dystans który chcesz estymować
- estymujesz z jak najbliższego dystansu do docelowego
- jesteś obiegany
Czyli jednym słowem dla nas amatorów nie działają bo nie jesteśmy obiegani, a jak już jesteśmy to raczej nie potrzebujemy kalkulatorów.


Dobra to biorąc to wszystko pod uwagę ustaliłem sobie cele na Brukselę tak:
1. Koniec w dobrym stanie - czyli nie odpaść w końcówce i przebiec równo połówki albo przyspieszyć na końcu
2. Złamać 3:10
3. Plan maksimum: złamać 3:08
Czyli patrząc na tempo: ruszyć 4:30 i dobiec tym tempem do półmetka, potem dopiero przyspieszyć i najpierw dycha po 4:25 a ostatnia po 4:20 (co od razu było dla mnie abstrakcją, ale to był plan maksimum, plan podstawowy to dobiec 4:30 równo od startu do mety.
Dobrze że nie sprawdziłem profilu trasy przed biegiem, bo pewnie bym zaktualizował te plany w dół jeszcze przed startem :) ale o tym później.


Na razie zacznijmy od przygotowań. Końcówkę przygotowań zrobiłem kopiując zalecenia trenera Gajdusa które mi dawał gdy trenował mnie pod mój życiówkowy maraton. Dużo 400-setek, trochę długich wybiegań gdzie końcówki robiłem szybciej niż plan przewidywał. Tempa nie wychodziły mi takie jak poprzednio - wtedy trenowałem jednak na 3:00... treningi mnie przekonały że 3:10 to będzie maksimum jak na moją formę. Tempo 4:30 (to jest dokładnie na 3:10:00 na mecie) bylo dla mnie wyzwaniem.
Kilometraż starałem się trzymać 80-90km tygodniowo. Generalnie udało się dobrze przygotować jednak z trochę wolniejszymi tempami.


Nadszedł czas na finał - do Brukseli polecielismy we dwóch że Zbyszkiem, chociaż okazało się że w samolocie było więcej maratończyków - np. Bartek z którym w Rzymie sporą część maratonu przebiegliśmy razem razem z kolegami (pozdrowienia dla wszystkich!). Fajnie było pogadać w drodze do Brukseli i powrotnej (te same samoloty mieliśmy:) ).
Dolecielismy w piątek wieczorem na Charleroi, wynajelismy samochód i nie tak późno byliśmy w hotelu.


W sobotę rano bieg rozgrzewkowy obok Parlamentu Europejskiego, potem expo i odbiór pakietów, zwiedzanie Brukseli, zakupy, nawet msza wieczorem się zmieściła i dzień zleciał - prawie 18 tysięcy kroków... typowa zmora maratończyka-turysty: zwiedzanie albo bieganie - wybór należy do Ciebie :)
No nic, trzeba myśleć pozytywnie. Tylko że nam myśli zaprzątała głównie pogoda. A ta nie nastrajała pozytywnie: mimo że sobota była całkiem ładna to wszystkie portale pogodowe przewidywały deszcz przez całą niedzielę :( trudno,  chociaż temperaturę pokazywało 11-13 stopni na czas maratonu.


Rano okazało się że prognoza się sprawdziła :) wstaliśmy tuż przed 7:00, szybkie śniadanie - u mnie sucha biała bułka i baton chia charge, toaleta, ubranie i chwilka odpoczynku przed wyjazdem. Start maratonu był o 9:00 a mieliśmy do centrum 15km. Zajęło nam to niecałe 30 minut żeby mimo objazdów podjechać pod start. I to dosłownie , bo zaparkowaliśmy przy parku gdzie był start i meta :) a to dość ważne bo cały czas padało.


Ja w swoim czerwono patriotycznym wdzianku "na krótko" troszkę bym przemarzł więc założyłem gruba kurtkę, wziąłem czapkę z daszkiem i folię żeby na trasie mnie coś trochę chronił. Zbyszek biegł półmaraton który startował o 10:30 więc mógł mi pomóc na starcie - odebrać kurtkę i zanieść do samochodu. Zresztą potem tam sobie też posiedzieć żeby nie zmoknąć czekając na swój start :)
A ja tymczasem założyłem folię z maratonu w Chicago, czapkę z Los Angeles i w ostatnim momencie oddałem kurtkę. Padało.


Tymczasem trochę zapowiedzi i ruszamy! Przede mną były zające na 3:15, ale nie pchałem się do przodu, maraton nie był zbyt licznie obsadzony więc nie było problemu z tłokiem. Tuż po starcie wybiegliśmy z parku w miasto i było mocno z górki.



Pierwszy kilometr okazał się najszybszym z całego maratonu: 3:55!!! Ale naprawdę było z górki i zające na 3:15 nadal były przede mną! Ja starałem się trzymać tempo więc zwolniłem i drugi wyszedł w 4:33 - idealnie! Zające na 3:15 się uspokoiły i powoli zacząłem ich przeganiać i odstawiać. Deszcz natomiast nie przestawał przez pierwsze chyba 2-3 kilometry.




Potem dał nam spokój i zdjąłem folię - byłem już rozgrzany. Folia wylądowała w belgijskim koszu przy trasie a ja dalej biegłem w czapeczce z daszkiem bo troszkę jeszcze kropiło.


Wodopoje były często - co 2,5 kilometra. Ja wziąłem za namową Żonki aż 4 żele - jeden przed biegiem a kolejne planowałem na 11, 22 i 33km (mniej więcej). Zgodnie z zaleceniami pani dietetyk która udzielała mi rad przez maratonem w Poznaniu (w ramach "Wyzwania Runner's World) żele nie łykałem na raz, tylko po trochu, trzymają je w ustach żeby szybciej do krwi się wchłaniały.


Profil trasy był podstępny. Po tym ostrym zbiegu był podbieg równie stromy i o tej samej wysokości. Potem z górki troszkę i mocny podbieg. W sumie w profilu naliczyłem takich podbiegów (i zbiegów) aż cztery a suma podbiegów to... 384 metry! Dla porównania w Chicago było tylko 55 metrów a w Warszawie (z Agrykolą) 72 metry na całej trasie. Ja zawsze odpadam na podbiegach - to moja pięta achillesowa, ale tutaj o dziwo dobrze "żarło"! Leciałem i leciałem, grupki się porozciągały, ale cały czas koło mnie były te same osoby. Jeden Słowak, wielu Belgów i jak to zwykle poznawałem ich po koszulkach i ponazywałem nawet. Był "Nagórek" (bo taki do niego podobny był ten Belg :) ), był "bankowiec" (bo taka koszulka), "decathlonowcy" (trzech Belgów co wyglądało jak biegające reklamy tego sklepu) i kilku innych. Trochę ta moja grupka rwała tempo, czasami ich wyprzedzałem ale potem miarkowałem się - patrzyłem na zegarek i widziałem że kilometry wchodzą za szybko. Na przykład 9,10,11,12 były w czasach 4:13-4:18!!! No ale znowu - patrzę na profil i widzę że były tam krótkie podbiegi i zbiegi ale w sumie było z górki. Potem były mocne podbiegi i tak trochę traciłem - 13,14,15 kilometr były w 4:35,4:29,4:30. No a potem szesnasty w 4:03... takie zbiegi były!


Tymczasem czapka mnie wkurzyła - za ciepło mi się w czerep zrobiło. Oczywiście nie wyrzucę jej bo to pamiątka z LA - ale za pasek z boku biodra mi pasowała i prawie nie uwierała :) Zrobiło się chłodniej w czaszkę to leciałem dalej.


Gdzieś tak około 15 kilometra dogoniła mnie coś szeleszczącego. Okazało się że to jakiś biegacz tak na oko z Ameryki Południowej który był ubrany na długo i w dodatku grubo, a na to miał płaszcz foliowy co tak szeleścił! Nie wiem jak on dał radę - przecież musiał biec moim tempem w takim rynsztunku! No nic, nie obronił się bo chyba mu pary nie starczyło (nic dziwnego w takim ubranku) i na podbiegu w którym odbijaliśmy na pętlę po parku odstawiłem go. I znowu zdziwko u mnie jak mi dobrze idzie: podbieg a ja nie odpadam! Zaczęło mi się naprawdę podobać!




Ale maraton to maraton - wszystko się może zdarzyć, a już na pewno powinno być fajnie do 30-32 kilometra. W Brukseli biegnie się jedno kółko naokoło ścisłego centrum i to jest około połowy dystansu (to jest trasa półmaratonu który startuje 1,5 godziny po maratonie) a maratończycy robią jeszcze bonusową pętlę po parku-lesie na wschód od miasta. Wbiegłem w ten park mając 19km na liczniku. Za chwilę był znacznik półmaratonu i złapałem tam sobie około 1:33:25.


No super - pomyślałem sobie, teraz wyzwanie: pobiec pierwszy raz w życiu drugą połowę szybciej. Oczywiście biegnąć 20-ty maraton i mając za sobą 19 sztuk z duuuużo wolniejszą drugą połową wiedziałem że szanse patrząc statystycznie na to są nie za duże, ale trzeba walczyć!


Piękne, szerokie łąki z dwoma nitkami kilkupasmowej drogi w każdą stronę. Na nich punkty odżywiania z bardzo żywą obsługą która nas zachęcała do walki - super to było! W dodatku był mocny zbieg :) co oczywiście zapaliło lampkę ostrzegawczą - przecież tą drugą nitką będę wracał mając 36-37 kilometrów już w nogach!!! A będzie taki podbieg!  No nic, na razie skupiłem się na zbiegu bo miałem dopiero 22-23km za sobą... wziąłem drugi żel (po trochu) i robiłem swoje.
A to "swoje" mi super wychodziło. Na tym zbiegu średnio miałem 4:20 na kilometr przez 4 kilometry. Potem dwa wolniej ale do 4:30 tylko czyli do zakładanego tempa minimum i znowu szybciej wyszło - no super! Na tym zbiegu widzę po drugiej stronie wracającą czołówkę biegu - wygrywa Belg który dostaje aplauz, za nim z całkiem niemałą stratą Kenijczyk (ale odrobił i wygrał jednak).


W parku droga się zrobiła gruntowa, po deszczu było mokro, ale na szczęście nie było błota - raczej kamieni było sporo na ziemi i było OK z przyczepnością. Natomiast podbiegi zaczęły się dawać we znaki. Na jednym z takich krótkich ale stromych wyprzedziłem Słowaka który biegł z jakimś Amerykaninem (sądząc po akcencie). A nie pomyślałbym przed startem że to możliwe bo Słowak wyglądał na Kenijczyka z postury (w sensie bardzo biegowo - szczupły a nie jak ja :) ). Powiedziałem do nich że masakra taka trasa i pobiegłem dalej :)


No to koniec tego lasu - zawracamy i trzeba tylko do mety dobiec. A mamy już w nogach dokładnie 30km. Robi się ciekawie - wiem że teraz zaczyna się maraton (te 30km to rozgrzewka). Tylko że jest dziwnie: nie ma kryzysu, nie ma nawet oznak! Kilometr wchodzi w 4:23, następny tak samo! Potem 4:29 ale następny 4:16! Przez ten profil trasy nie da się trzymać równego tempa. Biorę trzeci ostatni żel (z kofeiną) i wbiegam na ten podbieg. Wyprzedzam jakąś Włoszkę - kurczę kobieta i to na oko sporo ode mnie starsza a biegnie takim tempem już ponad 30km! Ale ludzie zaczynają zwalniać i widzę to, a ja daję radę! Wyprzedzam kolejne osoby. Między 21 a 30 kilometrem wyprzedziłem 15 osób i z 83 lokaty przesunąłem się na 68! Nawet ten podbieg mimo tego jak wyglądał jakoś przebrnąłem. Było ciężko i pamiętam go dokładnie, ale patrzę na wyniki i kurczę, czy on tam był? Czasy kilometrów gdzie on powinien być (34 i 35) to 4:47 i 4:35 - powyżej średniej sporo, ale czułem się jak bym tam wolniej biegł.


Zaczyna ogarniać mnie euforia - jak zostało 5 kilometrów to pamiętam dokładnie że poczułem wewnętrznie że to jest ten dzień, że dobiegnę, nie zwolnię i wreszcie to zrobię: przebiegnę cały maraton jak Kszczot czy Lewandowski na swoich dystansach:"po profesorsku" jak mówią komentatorzy sportowi. To było to uczucie na które czekałem przez 8 lat mojego amatorskiego biegania. W sumie nawet teraz jak o tym piszę po tygodniu to nie mogę powstrzymać się żeby się nie uśmiechnąć. Leciałem i mijałem kolejnych odpadających zawodników - to było piękne. Od kiedy zacząłem wyprzedzanie, już w sumie kilkanaście kilometrów wcześniej NIKT mnie nie wyprzedził.


Na samej końcówce (ostatnie 3 kilometry) wróciliśmy na to małe kółko z którego zbiegliśmy do parku i dołączyliśmy do półmaratończyków. Można ich było odróżnić po czerwonych numerach startowych (my mieliśmy żółte) i po troszkę mniejszym stopniu zmęczenia :)


Zrobiło się tłoczno bo w tym miejscu jak łatwo obliczyć byli zawodnicy biegnący na czas rzędu 1:35-1:40 w półmaratonie, a takich jest sporo. Tym bardziej że na maraton zapisało się 1400 osób a na połówkę 5000...


 
Ja dalej biegłem swoje - było pięknie, wyprzedzałem i tutaj jedyny moment który w tym biegu mi nie wyszedł tak jak bym chciał: ostatni podbieg do mety: 40 metrów w pionie na dwóch kilometrach. To tak jak by dwie Agrykole pod rząd ktoś dał na 40 i 41 kilometrze maratonu...



Pierwszy km wyszedł mi dobrze jak na te warunki bo 4:40, ale ten 41-szy kilometr to niestety... jedyny tak wolny w tym biegu: 5:05 :( Natomiast to nie była ściana maratońska ani odpadnięcie - po prostu taki podbieg był.



Gdy się skończył do mety zostało 1,5 kilometra i wróciłem do mojego tempa. Nawet to za mało powiedziane bo 42-gi kilometr w 4:16 a na metę wpadałem z pięknym finiszem w tempie 3:44/km :)
A na mecie zapaliło się dla mnie:

3:06:57





Co oznacza że:
1. byłem 45 osobą w maratonie na 1400 zapisany i 1100 którzy ukończyli!
2. byłem pierwszym Polakiem (a w Belgii jest tam naszych sporo, oj sporo)
3. drugą połowę pobiegłem w 1:33:32 czyli 7 sekund wolniej niż pierwszą - można uznać że były równe, nie?
4. bylem tak z siebie zadowolony że trudno to opisać!


Wpis się zrobił strasznie długi więc analizę przygotowań i czemu tak dobrze mi poszło zostawię sobie na następny wpis. Na razie pozwólcie że się nacieszę tym moim drugim wynikiem w maratonie, ale pierwszym w życiu poprawnie przebiegniętym maratonem!!!

Juhu!!!




ADs