niedziela, 28 lipca 2019

Bieg Powstania Warszawskiego


Kolejny start w Biegu Powstania Warszawskiego za mną. Oj nie popisałem się - startowałem z drugiej strefy co za późno dojechałem na start, ale to chyba mi akurat na zdrowie wyszło, patrząc na mój wynik ;) Przed biegiem wysłuchaliśmy powstańca w wieku 94 czy 96 lat (niesamowite), a potem ruszyliśmy. Ja byłem już po 3 kilometrowej rozgrzewce - to akurat dobrze mi wyszło.
Na początu wiadomo - dużo kibiców, atmosfera sprzyja zbyt szybkiemu startowi. W dodatku zając na 40 minut zaczął nieźle za szybko - moim zdaniem zagotował swoich podopiecznych.
No właśnie - zagotowanie: było parno i gorąco, burzowo. Nie biegło się idealnie z tego powodu mimo tak późnej pory (21:15). Drugi kilometr i też trzeci znowu za szybko, ale też był tam stromy zbieg Karową... mimo to po 3 kilometrach miałem czas prognozujący tak na oko 38:30 (!!!) - widać jak bardzo popsułem bieg już na samym początku. Nie wiem ile to jeszcze potrwa żebym dorósł do spokojniejszego startu... piszę o tym na blogu w ramach terapeutycznych i samoumartwiania, może zadziała i następnym razem przyhamuję :)
Jak widać powyżej - już od 4-go kilometra było źle, bo 4:10 to nie jest tempo na jakie liczyłem tego dnia. Za plan minimum miałem złamanie 40 minut. Na półmetku miałem 19:51 - jeszcze było niby sporo zapasu, ale czując zmęczenie i wiedząc o podbiegu tuż przed metą wiedziałem już wtedy że jest pozamiatane :(
Jak zwykle u mnie na dysze najgorszy był ósmy kilometr, chociaż tym razem dziewiąty był równie słaby i nawet dziesiąty (to akurat wina podbiegu). Tempo 4:25 na dysze to wolniej niż biegałem maratony... i to że pod koniec biegu zaczęło padać i zrobiła się burza z piorunami nic tutaj nie zmienia - biegłem w strefie gdzie to nie utrudniło za bardzo biegu (co innego późniejsze strefy...). No ale temperatura i wilgotność w trakcie całego biegu to pewnie była trochę odpowiedzialna za skalę odpadnięcia od planowanego tempa.

No nic, trzeba spróbować wykrzesać z tego cokolwiek pozytywnego - spróbuję, ale muszę to przemyśleć jeszcze jak :)


niedziela, 7 lipca 2019

Rzeźniczek


Zacznijmy od przypomnienia co się działo przed Rzeźniczkiem. A więc działo się i to sporo - tydzień wcześniej pojechaliśmy w góry na bieg Frassatiego który zmasakrował mi lewą piętę, prawy duży paznokieć i prawy środkowy palec. Po tym biegu myślałem że bieganie po górach nie jest dla mnie, za duże straty własne! Potem spędziłem tydzień służbowo w Chinach a po powrocie był już czas na Rzeźniczka.
W sumie to już skłaniałem się żeby nie jechać - dojazd w nasze Bieszczady to nie przelewki, od nas z domu to prawie sześć godzin jazdy a ja byłem zmęczony po tylu podróżach... ale od czego jest domowy trener - zmobilizowała mnie moja małżonka i w sumie bardzo się z tgo cieszę bo impreza była super (dzięki!!!). Ale po kolei.
Wieczorem gdy już dzieci prawie szły spać wsiadłem w samochód i pojechałem w Bieszczady. Mamy duży rodzinny samochód (7-osobowy, bo przy trójce dzieci musi być sporo miejsca). Wziąłem więc składany materac, dwa śpiwory i poduszkę i pojechałem :) Po jeździe z pewnymi przygodami (jelonek na drodze co nie chciał ani w lewo ani w prawo tylko biegł mi przed maską, dwa lisy a jeden ze zdobyczą w pysku, poza tym koty czy jeże - pełny przegląd zwierzarium bieszczadzkiego) dojechałem na miejsce około północy. Zaparkowałem tuż przy Orliku gdzie była baza biegu, rozłożyłem z tyłu siedzenia, materac i śpiwory i miałem całkiem wygodną noc :)
Rano szybko ogarnięcie się, po pakiet startowy, zapłacić za parking (czyli biegiem do bankomatu najpierw), potem podbiec na kolejkę wąskotorową. Nie zdążyłem z toalety skorzystać ani przygotować moje biedne stopy na kolejną masakrację :)

Grunt że wyrobiłem się - trzech kolegów z pracy czekało też na kolejkę. Podzieliliśm się według stref startowych i ja z Damianem i Andrzejem pojechaliśmy razem.

Przejazd kolejką to było pewne przeżycie. Miałem wrażenie że szybciej bym tam doszedł :-D No ale trzeba było to przeżyć - udało się. Na miejscu wyglądało jakby to wcale jeszcze nie było "na miejscu" co w sumie było trochę prawdziwe - trzeba było jeszcze co nieco dojść. Było tam kilka toalet, ale dosłownie kilka - kolejka się zrobiła ogromna, więc wolałem użyźnić ziemię bieszczadzką gdzieś niedaleko ;)

Po tej przygodzie szybko poszliśmy na start. Mieliśmy jeszcze trochę czasu więc ja musiałem zrobić super ważną rzecz - zabezpieczyć moje biedne stopy! Miałem cały arsenał plastrów, bandaży, opatrunków, nożyczki itd. Siadłem na ziemi i po paru minutach wyglądało to dość porządnie. Pewnie nic by nie dało, gdyby nie zmiana butów. Miałem też salomony ale takie pół-terenowe a pół-miejskie, zupełnie myślę niepasujące do tego rodzaju biegu, ale moje SpeedCrossy nie wchodziły w rachubę - to one mi załatwiły stopy (buty są super, chyba źle je przechowywałem i cholewka się odkształciła).
Jeszcze szybko reszta rzeczy do depozytu, jeszcze jeden nerwo-sik, zdjęcie przed startem i czekamy na start!


Długo to nie trwało i ruszyliśmy. Mam już dość doświadczenia żeby nie wyrywać do przodu, nawet koledzy moi wyrwali troszkę szybciej a ja zostałem z tyłu. Początek jest dość spokojny- dobiega się do granicy polsko-słowackiej, na tych 4km jest tylko 50m w górę. Potem biegnie się wzdłuż granicy przez 15km i dopiero ostatenie 3km z tej części są trudne. Czyli od startu przez 16km jest naprawdę dość spokojnie. Porównując to z Biegiem Frassatiego który biegłem tydzień wcześniej miałem wrażenie że to super łatwy i przyjemny bieg. Nie przemęczałem się, nie było żadnych problemów.
Widzę że tempo 16-go kilometra to było.... 4:07 (był tam spory zbieg)!
Ale wtedy zaczął się 17-ty kilometr - przez 3 kilometry podejśćie (bo nie nazwałbym tego podbiegiem) było strasznie strome, kilometry zajmowały mi 10,5 minuty potem trochę ponad 7 i potem najwolniejszy czyli 11,5 minuty! Tam ludzie wyciągnęli kijki a ja analizowałem czy to ma sens. Najpierw pomyślałem że nie ma - bo ja podchodziłem bez kijków w tym smaym tempie co oni, ale potem zrewidowałem swoje poglądy - bo ja na tym podejściu zamęczyłem swoje mięśnie, a oni odciążyli je pracując rękami... więc potem na zbiegu do mety (prawie 600m w dół) ja miałem trudniej i tutaj zaczęli mnie dopiero wyprzedzać niektórzy zawodnicy.
 

Pracowałem ciężko - mimo że nie miałem żadnych założeń co do tempa czy miejsca to po prostu chciałem pobiec jak najlepiej. Na podejściu wie dziewczyny mówiły wszystkim na którym są miejscu - mi powiedziały chyba że jestem 31 czy 32 - to mnie zszokowało bo nie myślałem że mogę być tak wysoko na chyba 900 miejsc udostępnionych do zapisów! Zacząłem więc sobie liczyć mijanych zawodników i próbowałem utrzymać to miejsce. Tak jak pisałem - na tym zbiegu po pierwsze moje nogi były już bardzo zmęczone, po drugie moje buty miały bardzo słabo agresywny bieżnik i pływałem trochę. Z pozytywów jednak - zmiana butów i opatrunki zdały egzamin - nie czułem strat w stopach! To najważniejsze, bo po poprzednim tygodniu miałem na pięcie otwartą ranę średnicy 1,5cm. Zbiegałem więc i liczyłem - doszło prawie do miejsca 40 gdy odzyskałem wigor i zacząłem się piąć w górę! Było ciężko, zmęczenie rosło, ale czułem presję którą sobie sam ustanowiłem licząc te miejsca. Raz złapały mnie kurcze i musiałem je rozciągnąć. Na ostatnich częściach zbiegu wyprzedziłem ładnych parę osób i zostało tylko przebiec dwa razy przez strumień. Po drugim razie trzeba było podejść po stopniach w strasznym błocie - wywaliłem się tam jak żuczek gnojaczek, złapały mnie mega kurcze w obu łydkach i tak leżałem w pozycji modliszki w błotku :) minęło mnie wtedy trzech chłopaków których z takim trudem ja wyprzedziłem na zbiegu (nawet jeden spytał się czy pomóc, ale mi nic nie było - to tylko kurcze), straciłem więc trochę czasu na operację wstań-rozciągnij mięśnie i dopiero pobiegłem do góry. To było ostatnie 100 czy 200 metrów - jeszcze tylko mostek nad tym samym strumieniem i META!


Na mecie telefon do domu, jeden kolega dobiegł za chwilkę, drugi trochę później, potem trzeci. Okazało się że dobiegłem na 32 miejscu wśród mężczyzn (czyli jak by nie żuczek gnojaczek to byłbym 29-ty!). Były chyba 4 dziewczyny przede mną więc tak ogólnie miałem 36 miejsce na około 800 osób które dobiegły - niesamowite, nigdy bym się nie spodziewał tak superanckiego wyniku!


Bardzo mi się spodobało - bieg był bardzo fajny, nie był łatwy (ta druga połowa dała w kość) ale nie był też za trudny - bardzo dobry aby zacząć przygodę z górami. Zresztą były tam też i krótsze dystanse (i dłuższe i duuużo dłuższe!) - można sobie powybierać. Okolice są piękne - bieg przez połoniny był super (nie robiłem zdjęć bo nie po to tam jechałem, ale pamiętam te widoki). Jak chcecie pobyć z przyrodą i się zmęczyć - to przyjeżdżajcie na Rzeźniczka!







poniedziałek, 1 lipca 2019

Bieganie w Chinach


Było już bieganie w Indiach, to teraz czas na drugie wielkie państwo w Azji - Chiny (nie pytajcie mnie o trzecie, największe pańśtwo bo nie pałam do niego miłością). W sumie z podobnego powodu i do Chin mam stosunek dość ambiwalentny: przeskok cywilizacyjny który robią cały czas jest niesamowity, chociaż koszt jakim to się odbywa mnie trochę przeraża.


No ale samych Chińczyków nie, oni kochają swoje państwo i zdają się nie dostrzegać takich szczegółów jak to że ich władza rządzi nimi jak bezwolnym tłumem, a nie jak u nas że to my wybieramy władzę. Ciekawy jestem jak długo taki stan rzeczy się utrzyma - na razie państwo kontroluje dostęp do informacji (nie działa tam wiele z zupełnie oczywistych dla nas portali internetowych, wyszukiwarek, map, serwisów z informacjami typu wikipedia). Media są całkowicie kontrolowane przez rząd, ludzie w Chinach baaaardzo rzadko mówią w innym języku niż własny a w szkołach uczą się wersji oficjalnej - więc skąd mają wiedzieć że ich wódz zarządził kilka reform typu rolnictwa po której 50 a może nawet 70 milionów ludzi zmarło z głodu. Albo reformę kulturalną która zakładała prześladowanie wyznawców wszystkich religii i niszczenie wszystkiego "co stare" czyli generalnie nie-komunistyczne: świątynie, rezydencje, pałace itd.


Ponieważ byłem w Changsha - stolicy prowincji Hunan gdzie urodził się i wychował ich idol (jak go nazywają "chairman Mao") to można było tego łatwo doświadczyć naocznie. Pomniki, ludzie składający kwiaty, robiący sobie zdjęcia - to nie było w żaden sposób udawane oczywiście.
Ciekawe czy za jakiś czas to się nie odmieni - nowe pokolenie Chińczyków jest zupełnie inne: uczą się angielskiego, kontaktują się z zagranicą i te wiadomości mimo starań rządu dotrą do nich.


Dodatkowo pojawienie się klasy średniej myślę obudzi w tych ludziach trochę większe oczekiwania niż tylko podstawowy byt, zwykle się potem ludziom włączają dodatkowe potrzeby - typu wolność wypowiedzi czy samostanowienia (a w tej chwili to sobie można głosować na kogo się chce, tylko że kandydatów ma się tylko z jednej partii ;) ).


Jako że byłem w pracy to za wiele nie pozwiedzałem, ale buty biegowe oczywiście musiały w torbie się znaleźć! Prosto z Biegu Frassatiego z naszych Beskidów pojechałem więc do Warszawy a następnego ranka do Chin. Po odespaniu różnicy czasowej pierwszego wieczoru po pracy pobiegłem na Górę Yuelu. Super sprawa, szkoda że miałem ZMASAKROWANE stopy po tym Biegu Frassatiego, to trochę cierpiałem :) ale sama okolica była super.


Same Chiny to ogromne kontrasty. Changsha to (jak sami Chińćzycy mówili) druga liga jeśli chodzi o chińskie miasta. Znaleźć tak kogoś mówiącego po angielsku graniczyło z cudem - NAPRAWDĘ! Nawet w wytwornym hotelu zdarzyło mi się że jak się zgubiłem i wszedłem zapytać o drogę (przypominam - mapy google'a nie działają, a koszt internetu jest ogromny - dla porównania minuta rozmowy to 13,50zł) to w lobby obsługa mimo silnego składu 5 czy 6 osób nie posiadała nikogo kto by mówił w języku innym niż chiński. Na mieście po jakimś czasie zacząłem mówić po polsku - miało to ten sam skutek a przynajmniej się bawiłem świetnie :)


No dobra a sama góra była super - klimatyczna, spowita mgłą, Chińczycy dla zdrowia spacerowali, czasami tyłem bo było naprawdę stromo. Wracałem przy rzece - też super widoki.
Samo miasto jest malutkie - jakieś 7 milionów :) bloki, bloki, bloki - 40 piętrowe molochy w których w klitkach typu 30 metrów kwadratowych mieszkają niedawni mieszkańcy wsi, teraz już mieszczuchy. W samym centrum ogromne wieżowce z salonami typu Bentley na dole, a na tyłach uliczka jak z przed 100 lat gdzie biedni ludzie sprzedają jakieś raki czy małe kraby (cuchnęło tak strasznie że...).


Natomiast szczerze trzeba przyznać że w porównaniu do Indii to Chiny są bardziej europejskie i w tym kierunku się rozwijają - nowe pokolenie przyjmuje europejskie zwyczaje (np. do ślubu panna młoda na biało a pan młody w garniturze itp). To co strasznie mi się rzuciło w oczy to że wszyscy z komórkami chodzą i garbią się wpatrując w te małe ekrany. Po drugie: chyba strasznie dużo z nich pali i to wszędzie. Kilka razy widziałem u nas w biurze na 47 piętrze że ktoś palił na korytarzu :-O


Druga wycieczka biegowa była na Pomarańczową Wyspę czyli Orange Island. Znana z tego że jest na jej południowym skraju o-gro-mna głowa (kogo by innego) Mao Tse Tunga. Na oko ma ze 20 metrów wysokości. Obiegłem tego szkaradę i wróciłem do hotelu - wyszła dyszka.


I to by było na tyle - ostatniego dnia koledzy z pracy zaprosili mnie na wieczór na typowo chińskie jedzenie - super było. Naprawdę lubię te azjatyckie specjały. Co prawda na koniec trochę mnie wzięło i na Rzeźniczka na którego prosto z Chin leciałem przyleciałem z lekkim rozstrojem żołądka ;) ale warto było! A jak to się dalej potoczyło na Rzeźniczku - o tym w kolejnym odcinku :)






ADs