Było już bieganie w Indiach, to teraz czas na drugie wielkie państwo w Azji - Chiny (nie pytajcie mnie o trzecie, największe pańśtwo bo nie pałam do niego miłością). W sumie z podobnego powodu i do Chin mam stosunek dość ambiwalentny: przeskok cywilizacyjny który robią cały czas jest niesamowity, chociaż koszt jakim to się odbywa mnie trochę przeraża.
No ale samych Chińczyków nie, oni kochają swoje państwo i zdają się nie dostrzegać takich szczegółów jak to że ich władza rządzi nimi jak bezwolnym tłumem, a nie jak u nas że to my wybieramy władzę. Ciekawy jestem jak długo taki stan rzeczy się utrzyma - na razie państwo kontroluje dostęp do informacji (nie działa tam wiele z zupełnie oczywistych dla nas portali internetowych, wyszukiwarek, map, serwisów z informacjami typu wikipedia). Media są całkowicie kontrolowane przez rząd, ludzie w Chinach baaaardzo rzadko mówią w innym języku niż własny a w szkołach uczą się wersji oficjalnej - więc skąd mają wiedzieć że ich wódz zarządził kilka reform typu rolnictwa po której 50 a może nawet 70 milionów ludzi zmarło z głodu. Albo reformę kulturalną która zakładała prześladowanie wyznawców wszystkich religii i niszczenie wszystkiego "co stare" czyli generalnie nie-komunistyczne: świątynie, rezydencje, pałace itd.
Ponieważ byłem w Changsha - stolicy prowincji Hunan gdzie urodził się i wychował ich idol (jak go nazywają "chairman Mao") to można było tego łatwo doświadczyć naocznie. Pomniki, ludzie składający kwiaty, robiący sobie zdjęcia - to nie było w żaden sposób udawane oczywiście.
Ciekawe czy za jakiś czas to się nie odmieni - nowe pokolenie Chińczyków jest zupełnie inne: uczą się angielskiego, kontaktują się z zagranicą i te wiadomości mimo starań rządu dotrą do nich.
Dodatkowo pojawienie się klasy średniej myślę obudzi w tych ludziach trochę większe oczekiwania niż tylko podstawowy byt, zwykle się potem ludziom włączają dodatkowe potrzeby - typu wolność wypowiedzi czy samostanowienia (a w tej chwili to sobie można głosować na kogo się chce, tylko że kandydatów ma się tylko z jednej partii ;) ).
Jako że byłem w pracy to za wiele nie pozwiedzałem, ale buty biegowe oczywiście musiały w torbie się znaleźć! Prosto z Biegu Frassatiego z naszych Beskidów pojechałem więc do Warszawy a następnego ranka do Chin. Po odespaniu różnicy czasowej pierwszego wieczoru po pracy pobiegłem na Górę Yuelu. Super sprawa, szkoda że miałem ZMASAKROWANE stopy po tym Biegu Frassatiego, to trochę cierpiałem :) ale sama okolica była super.
Same Chiny to ogromne kontrasty. Changsha to (jak sami Chińćzycy mówili) druga liga jeśli chodzi o chińskie miasta. Znaleźć tak kogoś mówiącego po angielsku graniczyło z cudem - NAPRAWDĘ! Nawet w wytwornym hotelu zdarzyło mi się że jak się zgubiłem i wszedłem zapytać o drogę (przypominam - mapy google'a nie działają, a koszt internetu jest ogromny - dla porównania minuta rozmowy to 13,50zł) to w lobby obsługa mimo silnego składu 5 czy 6 osób nie posiadała nikogo kto by mówił w języku innym niż chiński. Na mieście po jakimś czasie zacząłem mówić po polsku - miało to ten sam skutek a przynajmniej się bawiłem świetnie :)
No dobra a sama góra była super - klimatyczna, spowita mgłą, Chińczycy dla zdrowia spacerowali, czasami tyłem bo było naprawdę stromo. Wracałem przy rzece - też super widoki.
Samo miasto jest malutkie - jakieś 7 milionów :) bloki, bloki, bloki - 40 piętrowe molochy w których w klitkach typu 30 metrów kwadratowych mieszkają niedawni mieszkańcy wsi, teraz już mieszczuchy. W samym centrum ogromne wieżowce z salonami typu Bentley na dole, a na tyłach uliczka jak z przed 100 lat gdzie biedni ludzie sprzedają jakieś raki czy małe kraby (cuchnęło tak strasznie że...).
Natomiast szczerze trzeba przyznać że w porównaniu do Indii to Chiny są bardziej europejskie i w tym kierunku się rozwijają - nowe pokolenie przyjmuje europejskie zwyczaje (np. do ślubu panna młoda na biało a pan młody w garniturze itp). To co strasznie mi się rzuciło w oczy to że wszyscy z komórkami chodzą i garbią się wpatrując w te małe ekrany. Po drugie: chyba strasznie dużo z nich pali i to wszędzie. Kilka razy widziałem u nas w biurze na 47 piętrze że ktoś palił na korytarzu :-O
Druga wycieczka biegowa była na Pomarańczową Wyspę czyli Orange Island. Znana z tego że jest na jej południowym skraju o-gro-mna głowa (kogo by innego) Mao Tse Tunga. Na oko ma ze 20 metrów wysokości. Obiegłem tego szkaradę i wróciłem do hotelu - wyszła dyszka.
I to by było na tyle - ostatniego dnia koledzy z pracy zaprosili mnie na wieczór na typowo chińskie jedzenie - super było. Naprawdę lubię te azjatyckie specjały. Co prawda na koniec trochę mnie wzięło i na Rzeźniczka na którego prosto z Chin leciałem przyleciałem z lekkim rozstrojem żołądka ;) ale warto było! A jak to się dalej potoczyło na Rzeźniczku - o tym w kolejnym odcinku :)