Wyjazd do Dublina był nietypowy - mieliśmy lecieć jak zwykle we dwóch z
kolegą Zbyszkiem, częstym gościem na tym blogu, ale z powodów osobistych
musieliśmy pozmieniać plany i poleciałem sam. Już nawet sprawdzałem czy
nie wziąć córki albo dwóch, ale napięty program (zaraz o tym więcej)
przekonał nas że to nie miałoby sensu.
Program był taki że wylot z
Modlina był o 5:55! Ode mnie dojechać tam to minimum 45 minut (w dzień
nawet grubo ponad godzina), więc pobudka była po trzeciej… spakowany już
byłem, a potem: „golę się wieczorem to tylko zakładam płaszcz i wychodzę” -
czyli jak u Bareji. Ale dało radę - samochodem pod lotnisko, pobyt tylko
półtorej doby to parking pod lotniskiem nie wyszedł drogo, a własnym
samochodem to jednak najwygodniej. Odżałowałem 24 złote na szybką
kontrolę (nie było potrzeby tak naprawdę) i czekałem sobie na wylot pod
bramką.
Sam lot to trzy godziny, próbowałem spać (poduszka na szyję
to super sprawa), sąsiadka z siedzenia obok oblała mnie kawą (pewnie
żebym się nie wyspał ;) ), ale w sumie trochę odpocząłem i zacząłem
dzień w Dublinie o 8:00 rano w dobrej formie (zmiana czasu o godzinę wstecz).
Najpierw
dojazd do centrum - kupiłem przed lotniskiem autobus - 16 euro w obie
strony to chyba nie za dużo. Dojechałem aż za centrum - bo tam był
pierwszy punkt programu: muzeum piwa Guinness. Super sprawa - polecam
bardzo. Są różne pakiety, mój był najtańszy (20 euro, tylko że ja
kupiłem późno - dzień wcześniej i było o 10 drożej) w tym było jedno
piwo - serwują je tutaj w „pintach” czyli porcja to niecałe pół litra. Do tego mała próbka
jeszcze w jednej z sal, natomiast zwiedzanie jest we własnym tempie - przewodnik tylko
zrobił krótkie wprowadzenie. Samo muzeum to wysoki na chyba siedem
pięter budynek w starej warzelni, na każdym piętrze inny temat:
historia, skład, proces warzenia, robienie beczek itd. Bardzo mi się
podobało zwiedzanie w takiej formie - zwykle jak z córkami jesteśmy
w takich miejscach to nie mogę więcej czasu poświęcić tam gdzie bym
chciał. No chyba że to interesuje wszystkich w naszej rodzinie :) Na
samym szczycie muzeum była piwiarnia, gdzie dostaje się swoje piwo
wykupione w pakiecie i można podziwiać panoramę Dublina pijąc przy
stolikach głównego aktora czyli piwo Guinness. Spojrzałem na park
Phoenix gdzie następnego dnia miałem wylewać siódme poty, odpocząłem i
zjechałem windą na sam dół. A tam sklep z pamiątkami - bardzo fajny
kufel z logo Guinnessa sobie kupiłem i wybrałem się na drugi punkt
programu.
Drugi punkt na liście był… równie alkoholowy, a właściwie
jeszcze bardziej alkoholowy: destylarnia whisky Jameson. Bilet też
kupiłem dzień wcześniej przez internet (w obu przypadkach wejście było
na konkretną godzinę) i tym razem w cenie było oprowadzenie przez
przewodnika. Zaczęło się od tego że dostaliśmy drinka z whisky Jameson
(do wyboru trzy rodzaje) i z tym drinkiem chodziło się po muzeum.
Naprawdę fajnie zrobione to było: przewodnik opowiedział o historii,
procesie destylacji itd. W kilku salach gdzie były różne eksponaty do
wąchania, oglądania, prezentacje multimedialne, stoiska jak w sali
chemicznej trochę :) A najlepsze było na końcu - degustacja połączona z
opowieścią jak pić whisky.
W sumie w dość krótkim czasie wypiłem
jedno piwo, jedną próbkę piwa, jednego drinka z whisky i trzy
degustacyjne (czyli malutkie) porcje whisky. Niby niedużo jak spojrzeć na jedną rzecz,
ale jak się to zsumuje to trochę tego alkoholu było! Przez jakąś godzinę
miałem uczucie że nie jestem całkiem trzeźwy :) szybko to minęło bo
chodziłem na świeżym powietrzu cały czas.
A co było potem? Kolejne
atrakcje - oznaczyłem sobie pinezkami przed wylotem to co chciałem
zobaczyć - było tego sporo, jednak Dublin nie jest za duży i te
atrakcje są blisko siebie. Nawet nie kupowałem biletów na autobusy -
wszędzie chodziłem na pieszo.
Najpierw do hostelu zameldować się, tam odpocząłem
trochę i na miasto. Zobaczyłem Szpilę, katedrę św. Patryka, zamek dubliński,
ratusz, kościół Christchurch z przejściem nad ulicą, park św. Stefana,
dzielnicę pubów, mosty Ha’penny, Becketta, Kolegium Trójcy Świętej
(uniwersytet) no i park Phoenix który zwiedziłem dokładnie w niedzielę
(monument Wellingtona i krzyż papieski).
Pinezek było sporo, ale szło
sprawnie - były blisko siebie, pogoda była irlandzka - pochmurno
raczej, na szczęście nie padało gdy byłem na zewnątrz i zdążyłem
wszystko spokojnie zobaczyć, zjeść coś na mieście, a nawet odwiedzić
polski kościół w Dublinie i być na mszy niedzielnej (w sobotę wieczorem)
po polsku. Martwiło mnie trochę to że zrobiłem prawie 25 tysięcy kroków
tego dnia i spałem krótko z racji wczesnego wylotu. Gdybym miał biec
maraton to byłaby recepta na porażkę, na szczęście przy półmaratonie nie
ma takiego problemu. Położyłem się więc wcześnie spać - przed 22
lokalnego czasu (w Polsce jest o godzinę później - jednak latać na zachód jest
łatwiej z punktu widzenia akomodacji do strefy czasowej) i miałem
nadzieję na dobry sen.
Nocleg miałem w hostelu - drugi raz w życiu
(poprzednio w Edynburgu), mimo tego że było 6 osób w pokoju udało się
wyspać! Po piątej obudził mnie chłopak śpiący piętro niżej, ale jeszcze
zasnąłem i w sumie wstałem około 6:30, a budzik nastawiłem na 7:00.
Start był o 9:00 - czasu było więc sporo. Bardzo szybko umyłem się,
ubrałem i poszedłem zjeść żeby nie było przebojów z żołądkiem. Zrobiłem
owsiankę proteinową na wodzie (zawsze robię na mleku, ale przy tak dużym
wysiłku lepiej nie ryzykować z mlekiem). W sumie źle zrobiłem że to
była proteinowa owsianka, powinna być zwykła... Poza tym baton
energetyczny Clif z masłem orzechowym i czekoladą plus jeden izotonik.
Znowu
muszę napisać o piciu. Ostatnio mam problemy z tym że często muszę
korzystać z łazienki i to nagle - ale tym razem to mogło być przez
wizytę w muzeum Guinnessa :) ja nie piję piwa za często - więc nawet
jedno widocznie tak zadziałało…
Spakowałem się, wymeldowałem z
hostelu i zostawiłem na przechowanie torby, a sam wziąłem tylko telefon,
dwa żele wodne High5 z kofeiną i resztę izotoniku w butelce w łapę i
poszedłem na start. Tak dokładnie to na obrzeże parku Phoenix, a stamtąd
autobusem podstawionym przez organizatorów na miejsce startu - szkoda
nóg żeby te trzy kilometry dokładać, i tak miałem już w nogach około dwa
żeby tam dojść. Na miejscu byłem wyjątkowo wcześnie jak na mnie i to
było super uczucie. Jeszcze jakiś nerwo-sik, rozgrzewka 2,5km - taka
poprawna: trucht, ćwiczenia w biegu typu skipy, przebieżki, drugi
nerwo-sik i wszedłem w swoją strefę startową. Stanąłem zaraz za zającami
na 1:30 - bo plan maksimum był żeby złamać 1:30 a plan minimum złamać
1:31, albo poprawić wynik z wiosny w Warszawie. Na zegarku ustawiłem
sobie wirtualnego partnera na 4:15, automatyczne łapanie okrążeń co pół
kilometra i chciałem biec wg zegarka na ekranie wirtualnego partnera.
Martwił
mnie profil trasy - były spore podbiegi i to trzy, podejrzewałem że tak
jak zwykle one mnie zaorają, w dodatku na sam koniec biegu był ten
trzeci… a wtedy zwykle człowiek nie ma już siły.
Na starcie
zobaczyłem jedną biegaczkę z Polski - też na 1:30, to naprawdę bardzo
szybki czas dla kobiet, gratuluję. Biegaczy było naprawdę sporo - tłum w
obie strony!
Po starcie trzymałem się za zającami - i tak było zaraz
za nimi sporo ludzi i ciężko by było wyprzedzić, zresztą po co - oni
biegli na 1:30 a to wynik (wg garmina, wg przeliczenia z ostatnich
biegów i wg mojej samooceny) powyżej moich możliwości - szczególnie
biorąc pod uwagę trasę w parku, profil trasy, wczorajsze zmęczenie nóg…
więc pierwsze 1-2 kilometry biegłem za nimi w stałej odległości i o
dziwo - automatyczne okrążenia co 500m wskakiwały idealnie według planu.
Zacząłem ufać tym zającom i biegłem dalej za nimi.
Początek biegu
zawsze jest fajny - zmęczenia jeszcze nie ma, kibiców było całkiem sporo
jak na duży park gdzie oni chyba musieli sporo dojechać i dojść. No ale
biegaczy miało być 8 tysięcy, chociaż w wynikach widzę że 6.500 jest -
więc pewnie sporo było tych kibiców z powodu dopingu dla swoich
znajomych.
Biegłem za tymi zającami do pierwszego wodopoju, tutaj
nie chciałem przepychać się w walce o wodę z całą grupą na 1:30 więc
troszkę przyspieszyłem i podbiegłem do picia przed grupą. Napiłem się
dwa łyki, reszta na głowę i kark (tak robiłem na każym punkcie z wodą) i pobiegłem dalej.
Pogoda była
super do biegania - ja mocno się grzeję więc wole jak jest zimno. Tutaj
był 14-15 stopni więc tylko minimalnie za ciepło, ale trochę wiało i
były momenty że wiatr w twarz odczuwalnie spowalniał. Próbowałem się
wtedy chować, ale szczególnie pod koniec nie było czasami za kogo -
stawka była rozciągnięta. Jednak prawie cały czas biegłem wśród innych
biegaczy. Deszczu nie było, chociaż przed biegiem coś w rodzaju
mini-mżawki było. Generalnie pogoda nie była w 100% idealna, ale jak dla
mnie to prawie idealna.
Oznaczenia dystansu były tylko w milach -
bardzo dziwne bo w Irlandii używają kilometrów (np. na znakach
drogowych). Ale muszę przyznać że to mi się podobało - dużo łatwiej
liczy się do 13 niż do 21 :) i trochę sam siebie człowiek oszukuje:
jeszcze tylko 5 mil brzmi dużo lepiej niż „jeszcze 8 kilometrów” albo 3
mile versus 5 kilometrów :)
Zegarek łapał co pół kilometra okrążenia
automatycznie i widziałem że idzie jak po sznurku: powinny być 2:07-2:08
i tak było! Zresztą musiało tak być bo biegłem cały czas przed zającami
i nawet powolutku się przewaga powiększała nad moim wirtualnym
partnerem. Starałem się nie przyspieszać i mi to wychodziło. Jak zwykle
podzieliłem półmaraton na trzy części po 7km i tłumaczyłem sobie: w
pierwszej wstrzymuj konie, w drugiej staraj się utrzymać to tempo za
wszelką cenę, w trzeciej możesz przyspieszyć.
Po pierwszej siódemce rzeczywiście zaczęły się schody. Profil trasy wygląda tak:
Pierwsza
tercja miała podbieg na samym początku, gdy tego jeszcze tak nie czuć.
Potem nabył cały czas zbieg. Druga tercja to dwa podbiegi (mały i duży) i tutaj
zacząłem tracić sekundy z przewagi do wirtualnego partnera, ale nadal ta
przewaga była. Musiałem się napracować żeby nie zwolnić i pamiętam to
jak było trudno, ale udało się. Tętno wzrosło, ale zacząłem wyprzedzać
innych biegaczy (mnie okazjonalnie też ktoś wyminął, nawet jeden Polak
który jednak jako dziecko musiał wyjechać z Polski bo znał tylko kilka
słów po polsku).
Szło dobrze, nadal jeszcze mnie trzyma duma z tego
jak dałem radę. Nie odpadłem na tych podbiegach, troszkę wolniej one
weszły, ale były też i zbiegi na których odrabiałem trochę.
Wreszcie
przyszła ostatnia tercja. Biegłem nadal przed zającami - to był super
znak, bo wystartowałem zza nich. Czułem że jest ciężko, ale jak ma być w
końcówce wyścigu?? Ostatni odcinek był częściowo przez otwarty teren -
tam gdzie stoi krzyż papieski (zbudowany na mszę Jana Pawła II podczas
jego pielgrzymki pod koniec lat 70-tych, podobno ważna rzecz w
Irlandii). Odhaczyłem sobie więc w pamięci ostatnią pinezkę z google’a
;) i walczyłem dalej. Początek tej trzeciej tercji to duży podbieg, ale nie był bardzo strony i o dziwo - nie zwolniłem chyba wcale. Potem odcinek w otwartym terenie i to tutaj był ten moment że wiało w twarz i nie
miałem za kogo się schować przez jakiś czas. Musiałem jednak chyba trochę zwolnić bo
zacząłem słyszeć coś jak pociąg - a to była po prostu grupka na 1:30 z
zającami :) oczywiście przetrzebiona mocno. Nie dałem im się do mnie
zbliżyć i udało się utrzymać tempo.
Wreszcie nadszedł kulminacyjny moment poranka -
ostatni podbieg. To było straszne - w nogach 20 kilometrów a tu widzisz
jak zadrzesz głowę ze górą biegną ludzie. No i to są biegacze przed tobą
którzy zawijasem z nawrotką 180 stopni tam wbiegli chwilę temu. Nie
było innej opcji - mimo walki te dwa okrążenia (#40 i #41 czyli od
19,5km do 20,5km) wyszły w 2:18 i 2:13. Patrzyłem już wtedy co chwilę na
zegarek bo przewaga na wirtualnym partnerem wynosiła… 1 sekundę! Co
prawda w połowie biegu był moment że była i strata 2 sekundy, ale
większość czasu to była przewaga ponad 10 sekund, nawet bywało 20
chwilowo.
I teraz największa duma z tego biegu: ostatnie pełne
okrążenie (20,5-21km) przy ciężkiej walce ze sobą wyszło w 2:07,6 czyli
idealnie założone 4:15/km. Było ciężko - chciałem biec szybciej, ale nie
dało rady i wyszło „tylko” tyle. Na a potem końcówka: powinno być
niecałe 100 metrów ale zawsze zegarek więcej policzy bo nie biegnie się
idealnie na zakrętach po wewnętrznej itd - więc mój zegarek naliczył tej
końcówki 190 metrów. Przy tej prędkości te dodatkowe ponad 90 metrów
oznacza prawie 24 sekundy! Na szczęście zegarek był nastawiony na tempo
4:15 (ach ten garmin nie pozwala dokładnie co do sekundy tylko co
5sek/km, na szczęście akurat tutaj pasowało). Tempo na półtorej godziny w
połówce to 4:16/km czyli zegarek już pokazywał tempo które
zaoszczędzało 21 sekund (bo 1sek/km). Wszystko było na styk i mogło
zabraknąć tych dosłownie 3 sekund. Prawdę mówiąc nie robiłem wtedy aż
takich szczegółowych przeliczeń bo nie miałem tych danych - na trasie
oznaczenia były w milach i raczej nie były z aptekarską dokładnością ;)
ale na tym masakrycznym ostatnim podbiegu zające zrównały się ze mną -
więc wiedziałem że „idzie na noże” i na ostatni płaski odcinek
przyłożyłem się.
Te ostatnie 190 metrów przebiegłem w tempie…
3:52/km! Wpadłem na metr z rozpostartymi ramionami jak nie przymierzając
Feniks powstający z popiołów i zatrzymałem zegarek na 1:29:59 :) !
Wynik oficjalny to:
1:29:55
Były trzy maty pomiary czasu na starcie, też kilka na mecie. Ja włączyłem zegarek na drugiej - pewnie stąd różnica.
Na mecie szczęśliwy, nie zauważyłem że obiektyw był zapocony :)
Medal naprawdę piękny zrobili - jeleń dlatego że w tym parku jest ogromne stado jeleni
Statystyki wyniku:
Czyli
w pierwszych 5,37% wszystkich którzy ukończyli - super wynik. W
kategorii 9,26% a w kategorii wiekowej 10,77% (widać stare dziadki jak
ja szybko biegają ;) i więcej procentowo kończy przede mną) ;)
Na
mecie pogratulowałem temu Polakowi - rocznik 1990 to jednak robi różnicę
- był jeszcze pół minuty szybciej niż ja na mecie. Porobiłem zdjęcia,
zadzwoniłem do domu, poleżałem na trawie napawając się tym jak dobrze mi
poszło i zebrałem się. Najpierw spory spacer, potem autobusem do
wyjścia z parku, znowu te prawie 2km do hostelu - tam prysznic, chwilka
na regenerację i na miasto. Obiad, dokupienie brakujących pamiątek i
prezentów dla moich czterech dziewczyn w domu i na lotnisko. Tam jeszcze
trzecia runda zakupów i już samolot.
Bardzo się cieszę z tego biegu
i wyjazdu - niby tylko półtorej doby, ale bardzo dużo się udało
zobaczyć i zwiedzić, a przede wszystkim bardzo dobrze wyszedł mi ten
bieg. Oj żeby taki sam nastrój był po Walencji 1-go grudnia! Z tego
dzisiejszego wyniku to wygląda że trening pod 3:10 może mieć sens! Ale
jeszcze dycha wcześniej - skoro czas z połówki idealnie pasuje do czasu z
5km to może uda się to 4:04/km utrzymać na dychę?
Wykres tempa i szczegóły dla mnie na później:
Trochę zdjęć na koniec:
Pinta Guinnessa na szczycie muzeum
Drink z whisky Jameson przed rozpoczęciem wycieczki
Widok na park Phoenix z muzeum Guinnessa. Tam był półmaraton - widać Monument Wellingtona
Konie z dorożkami przez muzeum Guinnessa
Katedra św. Patryka
Kościół Christchurch
Zamek Dubliński
Ratusz w Dublinie
Widok w drugą stronę - typowa ulica w centrum