Na wiedeński półmaraton jechałem pewny siebie. Dawno nie miałem tak
dużej pewności siebie przed biegiem. Mimo że to przecież bardzo ciężki
dystans i że wiele razy już próbowałem pobić moją
półtoraroczną życiówkę
z Tarczyna i nie wychodziło. Była
Warszawa,
Grudziądz,
Liverpool,
Tarczyn i zawsze niepowodzenie ... Z drugiej strony zawsze było coś co ją tłumaczyło, ale przede
wszystkim: zimę przebiegałem porządnie: po 6 biegów nawet w tygodniu,
waga spadła o jakieś 3kg do 78-79, a tempa na treningach wzrosły przy
tym samym wysiłku o tyle że łatwo to było zauważalne.
Postawiłem więc sobie cel minimum: złamać wreszcie te 1,5 godziny, a plan maksimum: pobiec po 4:12/km czyli około 1:28:38.
Do Wiednia pojechaliśmy całą rodziną i jeszcze ze znajomymi. Hotel
sprawdzony - ibis blisko startu (i w sumie mety też), wyjazd w piątek po
pracy - z Warszawy to niecałe 7 godzin jazdy, nie licząc wyjazdu z
miasta.
W sobotę część turystyczna: expo, Prater, pasta party i zwiedzanie. Expo
mi się podobało, szkoda tylko że przy dwójce małych pociech nie można
tam długo pochodzić. W Wiedniu ceny są rozsądne, wybór firm duży - można
tam ciekawie (i owocnie) spędzić dużo czasu. Potem Prater czyli dla
naszych córek gwóźdź programu :) kolejki, karuzele, samochody itd. W
końcu pasta party - najlepsze moim zdaniem ze wszystkich maratonów na
świecie. W zabytkowym budynku ratusza, z naprawdę świetnym makaronem i
lokalnym daniem Kaiserschmarrn (podobno to omlet na słodko - ale nie
zgadłbym po wyglądzie, takie kostki ciasta z sosem z jabłek albo
śliwek) wyglądały i smakowały znakomicie. Szkoda ze na stojąco ale to wynika z pojemności ratusza. Do
posiłku przygrywał oczywiście walc - nawet grany na żywo.
Po odpoczynku w hotelu - zwiedzanie starówki. Dla chętnych informacja - w
katedrze na starówce (św. Szczepana czyli u nich to Stefansdom) w
sobotę o 18 i 19 są msze niedzielne, nawet o 19 po angielsku).
Trochę się wyleczyłem tą sobotą i ciężko by mi było pobiec maraton
nazajutrz. Cieszyłem się że następnego dnia czeka mnie tylko półmaraton.
To naprawdę ogromna różnica - nawet zmęczenie nóg nie ma takiego wpływu
na połówkę, przy maratonie to by było zabójcze...
Dobra to szybko spać i rano po cichutku wstać żeby dziewczyn nie
pobudzić. Niestety obudziłem się około czwartej :( śniło mi się że
zaspałem a co gorsza jakieś pościgi - ale udało się znowu zasnąć (znowu -
przed maratonem stres by był za duży i już bym nie zasnął :) ). W sumie
wyspałem się porządnie i mogłem zacząć procedurę startową jak na
przylądku Canaveral :)
Śniadanie w hotelu - robią je szybciej w dniu maratonu, ja zjadłem tylko dwie średnie bułki z miodem. Potem ubrać się, po pobudce spakować co można i wynieść z hotelu do samochodu, po raz kolejny pójść do ubikacji, zbieramy się (rzecy do depozytu!) i na start. Acha, czipa wsznurować, numer startowy przypiąć, opaskę na rękę założyć (bo nie wpuszczą do stref startowych - okazało się że bujda, nikt niczego nie pilnował, nawet do której strefy się wchodzi), jeszcze spakować rzeczy na przebranie po biegu i nakleić na worek swój numer startowy. Wiadomo że nie wszystko się w takiej sytuacji zapamięta i zrobi. Największy mój błąd - za mało wypiłem rano, po drodze na start czułem że mam suche usta! Za późno trochę wyszliśmy ze Zbyszkiem (powtórka z
Los Angeles) no i była znowu nerwówka z szukaniem gdzie są depozyty. Udało się wreszcie, to życzenia przed startem (bo ja tylko połówkę, ale kolega cały maraton)i do strefy startowej. Nie udało się dopchać na sam początek strefy (była na czasy od 1:30 do chyba 2:00 więc powinienem stać na samym początku) - za duży tłok, ale dość blisko miałem.
Czekamy, czekamy - w ramach energetycznej muzyki przed startem słuchamy oczywiście wiedeńskiego walca.
START!
Żeby się nie spalić, żeby się nie spalić. Ruszam bardzo wolno bo tłok, muszę wymijać, szczęście że nie za dużo - przebiłem się jakoś i mam ten podbieg pod most który dwa lata temu mnie zagotował. Teraz o tym pamiętam - tempo rośnie, ale z 4:45/km tylko do 4:20/km. Za wolno, ale to dobrze - jest podbieg (wg endo pierwszy km ma 13 metrów w pionie) a ja planowałem wystartować za wolno i potem się rozpędzać. Za mostem dostrzegłem moje kibicki - zakrzyczałem, pomachałem i pędzę dalej. Ten drugi kilometr to zbieg z mostu - nie wiem czy dobrze zrobiłem ale nie hamowałem i prawie nadrobiłem całą stratę z podbiegu. Na trzecim km, za rondem przy Praterze łączą się dwie fale biegaczy - z obu jezdni. Startowaliśmy jak co roku wszyscy razem: maratończycy, półmaratończy i sztafeta. Trochę to utrudnia trzymanie tempa bo ci z sztafety się zmieniają a maratończycy zwykle biegną wolniej. Wbiegamy na Prater - park gdzie jest zawsze pełno biegaczy wiedeńskich, kilometry 4, 5, 6 są bardzo przyjemne, w większości wśród drzew - to ważne bo w słońcu jest już za ciepło. No właśnie - pogoda wyglądało na to że będzie zła do biegania. Sobota była bardzo słoneczna i ciepła najpierw, na szczęście popsuła się i trochę ochłodziło i zachmurzyło :) wiem, to straszne, ale tak już biegacze myślą - w słońcu nie da się szybko ani przyjemnie biegać. No więc słonko wychodziło i było trochę za ciepło w niedzielę, ale nie było źle a nawet całkiem znośnie. Wybiegliśmy z parku i zaczynamy biec wzdłuż kanału Dunaju. Endo pokazuje bardzo słaby podbieg, ja miałem tam wrażenie że biegniemy pod górkę nie tak łagodnie i długo. Tempo (km 7,8,9,10) jednak nie spadło, chociaż odczuwany poziom wysiłku wzrósł. Na szczęście wbiegamy do centrum Wiednia. Tutaj ilość kibiców jest znacznie większa i chyba wielu z nich to turyści którzy dopingują swoje rodziny. Austriacy są bardziej powściągliwi, zwykle stoją i nie dopingują. chociaż zdarzały się takie sytuacje jak siostra zakonna w podeszłym wieku głośno dopingująca i klaszcząca w dłonie :) W centrum biegnie się łatwiej - kibice pomagają zwalczyć trudy biegu, zresztą szczerze mówiąc nie jest źle. Tak jak się czułem przed biegiem tak mi się biegnie. Wiem że dam radę i mimo że połowa biegu za mną to ja nadal jestem pewny że dam radę. Wiem też że będzie trudno, ale nie mam obaw że opadnę z sił jak to zwykle jest w końcówce maratonu.
Kilometry 11 i 12 są w tym centrum i ten drugi wychodzi bardzo szybko (wg endo 4:06) - to pewnie przez ten doping. To trzeci w kolejności najszybszy kilometr po finiszu i tym zbiegu z mostu na starcie. Dziwne bo tu jest podbieg! Od 10-go kilometra aż do 19-go jest cały czas pod górę i to nie łagodnie (widać na profilu który jest niżej). Przez ten podbieg i przez nadkładanie drogi (w sumie 260m - to bardzo dużo!) tempa nie wychodzą dokładnie według założeń. Różnice są znikome (rzędu 2 sek/km), ale nie udaje mi się przyspieszyć żeby nadrobić. Trochę to jest tak że wg wskazań zegarka biegnę nawet szybciej niż powinienem (tempo średnie mi wyszło 4:10/km wg zegarka który policzył 21,36km na mecie) - to też utrudniało, nawet mimo też że łapałem międzyczasy ręcznie wg oznaczeń kilometrowych.
My tymczasem biegniemy do zamku Schoenbrunn. Na 15-tym kilometrze znowu piję wodę - to też jakiś ma wpływ, zawsze jakieś sekundy się traci w tym tłoku, trzeba też choć troszkę zwolnić żeby złapać kubek. Na 16-tym przebiegam obok kompleksu pałacowego - tutaj jest pierwsza zmiana sztafety. Nauczony poprzednim moim startem w Wiedniu biegnę środkiem, bo po bokach stoją zawodnicy drugich zmian sztafet. Wtedy byłem tutaj później i był tłok, teraz skoro biegnę na poniżej 1,5 godziny to bardzo mało sztafet już tu dotarło.
Teraz następuje samo mięsko - czyli to co najważniejsze. Podbieg rozwija skrzydła i prawie do końca 19-go kilometra jest stromo. Na szczęście coraz więcej tu kibiców i co dziwne - daję radę!
Dwudziesty kilometr to największy kryzys - jest już trochę z górki a mimo to tempo najsłabsze (nie licząc podbiegu pod most) - wg endo 4:20. Wtedy jednak wbiegamy do ścisłego centrum, a tu już kibiców sporo. Grupa Włochów przede mną pokazuje typowo południowy temperament - jeden z nich zachęca ludzi do dopingu i to działa :) Za jego przykładem też krzyczę i przykładam dłonie do uszu - też działa :)) To naprawdę pomaga - 21-szy km wg endo to 3:55 a ostatnie 360 metrów (bo tyle endo naliczył) to już tempo 3:37/km.
Za wiele już do mnie nie dociera, wpadam na ten słynny dywan przed metą i finiszuję jeszcze wyprzedzając kilka osób i...
1:28:54
Fanfary, konfetti i medal. No dobra, tak na serio to medal, folia i pakiet na mecie z dobrociami :) Czuję się bardzo zmęczony, ale za chwilę czuję się świetnie. Odnajduję się z rodziną, biorę prysznic, przebieram się i robimy piknik na trawie. W Wiedniu jet fajna strefa na mecie - można tam odpocząć, zjeść i nawet poleżeć w parkach przy mecie. Po dobiegnięciu Zbyszka (poniżej 4 godzin czyli według założeń - gratulacje!) zbieramy się do hotelu i samochodami do Polski.
Podsumowanie: co nie wyszło?
1. za mało piłem poprzedniego dnia i z rana - strasznie prosty błąd.
2. byłem głodny! Dwie bułki rano, żel przed biegiem i jeden w trakcie - to za mało. Brakło drugiego żelu (pierwszy wziąłem wcześniej niż planowałem) i troszkę większego śniadania.
3. nie przygotowałem rozpiski kilometrowej - w sumie nie było to koniecznie, dokładnie 21 minut na każde 5km, 4:12 na kilometr, ale lepiej mieć bo trudno się to na 17 i kolejnych kilometrach liczyć.
Co wyszło? Na pewno wynik - zabrakło kilkunastu sekund do planu maksimum, ale ponad minuta szybciej niż plan podstawowy, a życiówkę poprawiłem o prawie 3 minuty! (1:31:44 -> 1:28:54). Bardzo dobrze się czułem po biegu (może to minus? za mało dałem z siebie?) no i w końcu - bardzo fajnie z rodzinnego punktu widzenia nam ten wyjazd wyszedł.
Jak by ktoś szukał fajnego półmaratonu niedaleko od nas to ja jak zwykle polecam Wiedeń. Tylko pamiętać trzeba że o rekord dość trudno (patrz profil), do tego dochodzi często za wysoka temperatura, ale jak widać po moim wyjeździe - powinno się udać :) !