środa, 18 marca 2015

Los Angeles Marathon


Dzień maratoński zaczął się jak zwykle: pobudka wcześnie rano - tym razem trochę szybciej niż zwykle bo przed czwartą. Wystarczyłyby dwie godziny do startu, ale nie da się zasnąć jak została godzina do pobudki w dniu maratonu :)
Mój biegowy kompan Zbyszek tez wstał za jakąś chwilę i pamiętam jak wyszedłem przed pokój (jak to w amerykańskim motelu - wychodzi się bezpośrednio z pokoju na zewnątrz - na taką werandę z której widać parking otoczony z trzech stron budynkiem motelu). Wyszedłem i nic nie powiedziałem żeby nie być zrzędliwym, potem Zbyszek wyszedł, postał pół minuty, wrócił i powiedział "ty, ale ciepło jest!". Bo rzeczywiście było ciepło - o piątej rano wyszliśmy na dwór w samych gatkach i było nam ciepło a zwykle to najchłodniejszy moment w ciągu doby... Musiało być 20 stopni myślę już wtedy.
Przygotowaliśmy się i poszliśmy do samochodu. Na start nie było daleko - ze 2km, ale chcieliśmy oszczędzać nogi. Sprawdziłem która brama jest otwarta na stadionie (tylko jedna z trzech) i pojechaliśmy. No tylko ze nasza ulica została zamknięta z powodu maratonu :) trasa tędy nie przechodziła, ale ulicą prostopadłą. Kluczyliśmy bo inne ulice dojazdowe też pozamykali.. Zaczęło się to robić niebezpieczne więc szybko wróciliśmy do motelu i poszliśmy na pieszo. Z tego powodu byliśmy spóźnieni na starcie. Najpierw nie mogliśmy znaleźć depozytów, jak je znaleźliśmy to było już po czasie oddawania toreb (do 6:15 a start o 6:55 - my byliśmy ok. 6:30). Dobra, oddaliśmy do ostatniego samochodu, potem drugi problem - strefy startowe zamknęli o 6:25 i nie chcieli nas wpuścić - staliśmy w tłumie ludzi bez przypisanej strefy startowej... Tutaj znalazła nas dwoje rodaków (pozdrawiamy!) i we czwórkę zaczęliśmy przeciskać się na start. Najpierw długo trwało żeby znaleźć się na ulicy z której był start a potem już nie dało rady dalej się przeciskać i stanęliśmy. Maraton ruszył a mu staliśmy w tłumie osób które nie biegły na wynik - oznaczało to duuużo przeciskania się na starcie. Pożyczyliśmy sobie wszystkiego najlepszego i rozdzieliliśmy się bo każdy miał biec na inne tempo. Ja przed startem gdy podchodziliśmy do linii startu dałem radę jeszcze co nieco się przesunąć na przód i przypadkiem, ale wyszło to całkiem fajnie. Organizatorzy z powodu upału wprowadzili start falami i akurat gdy byłem blisko startu zatrzymali wszystkich i wypuścili potem w drugiej fali. To mi bardzo pomogło, bo wystarczyło na starcie wyminąć tylko kilka rzędów biegaczy i miałem przed sobą sporo wolnego zanim dopadłem poprzednią falę. A nawet wtedy byli już oni nieźle rozciągniętą grupą i wymijanie nie było bardzo trudne, chociaż oczywiście trochę to kosztowało.
Pogoda była cały czas dobra. Temperatura oczywiście za wysoka na dobre bieganie, ale hormony buzowały i nie odczuwałem tego. Nawet w pierwszym komentarzu po biegu dalej tak myślałem. Start był o 6:55 a słońce wschodziło o 7:05. Przez długi czas nie było widać słońca - zasłaniały nas budynki. Potem jednak trasa po początkowym kluczeniu po LA skręcała w kierunku oceanu - na zachód i słońce świeciło z tyłu. Była na szczęście cienka warstwa chmur więc nie spaliło mnie na czerwono (to znaczy spaliło ale dopiero po biegu gdy znikły te cienkie chmury :) ).
Zaraz po starcie trasa prowadziła na zewnątrz stadionu - czyli ostry zbieg. Trudno w takim miejscu się upilnować i nie biec szybciej. Ja postanowiłem że zbiegam szybko a na podbiegach utrzymuję wysiłek na podobnym poziomie co po płaskim. Ale szczerze to tego płaskiego za bardzo nie było. Trasa była w większości z górki ale było też kilka stromych podbiegów. Zaraz po starcie i pierwszym zbiegu był naprawdę spory podbieg - aby wybiec z tej niecki w której jest stadion. W tym miejscu chyba dogoniłem ostatki pierwszej fali biegaczy. Potem był znowu zbieg i znowu podbieg itd. Tempo kontrolowałem według okrążeń które łapałem ręcznie na oznaczeniach mil organizatorów a pomiędzy nimi patrzyłem na tempo średnie okrążenia wg gpsu. Działało to bardzo dobrze: tempo średnie było jak w zegarku 4:30/km z tolerancja chyba jednej sekundy. Zaczęło mnie martwić tylko to że poziom wysiłku jaki odczuwałem był za duży jak na tak wczesny moment maratonu.
Kibice przy trasie wszystko wynagradzali. Amerykanie jak wiadomo są bardzo bezpośredni i otwarci. Krzyczeli, machali śmiesznymi transparentami i tablicami z których wiele wywoływało uśmiech na twarzy, np: (tłumaczę z angielskiego) "uśmiechnij się jeśli trochę się posikałeś", "Chuck Norris nigdy nie przebiegł maratonu", "uderz tu po trochę MOCY", chłopak trzymający tablicę "Stephanie jestem w ciąży!", "26.2 mili bo 26.3 to by była głupota", albo zaraz za linią startu: "jeszcze tylko 26 mil". Stało tych kibiców wielu, krzyczeli, klaskali i robili dużo hałasu. Były też zespoły (kilka), jakieś cheerleaderki, DJ-je, japońscy bębniarze i sam nie pamiętam co jeszcze.
Biegło się dobrze chociaż jak pisałem martwił mnie poziom wysiłku. Bardzo dobrze oceniam natomiast przygotowanie imprezy przez organizatorów. No może za szybko zamknęli depozyty i strefy startowe, ale przy takich prognozach pogody (33 stopnie w cieniu) zrobili wszystko co mogli: przesunęli start o pół godziny wcześniej, wzmocnili punkty z wodą i izotonikiem, dodali zraszacze na trasie no i była tez cała akcja informacyjna odnośnie nawadniania się i uważania na upał - nie tylko skierowana do biegaczy, ale też do kibiców. Dzisiaj rano (w Polsce, w środę) w radiu usłyszałem że w Kalifornii jest obecnie najgorsza od 40 lat susza, mają więc wprawę w ogłoszeniach w mediach na temat upałów - przebijają się nawet do Polski :)
Kilometry mijają, a właściwie to mile. Myślałem że trudno mi będzie się przestawić, ale wyszło to bardzo dobrze. Przeliczenie tempa 4:30 min/km daje 7:14 min/milę. Każda mila oprócz pierwszej (z powodu strasznie szerokiej ulicy) miała dmuchaną bramę którą łatwo było wypatrzeć. Łatwiej jakoś mi było biec według tych mili - 13 mil nie brzmi tak strasznie jak 21km na półmetku (chociaż to przecież taki sam dystans). Nie założyłem sobie paska do pomiaru tętna żeby się tym nie sugerować i biec według tempa. Biegłem więc, podziwiałem widoki, cieszyłem się dopingiem i trzymałem tempo. Wszystko szło dobrze poza tym trochę za wysokim wysiłkiem, no ale postanowiłem zaryzykować. Przez mój plan treningowy miał biegi tylko do 26km, a w tempie maratońskim tylko do 16km więc nie wiedziałem w sumie jak to jest po 20km w takim tempie. Czasy kolejnych mil były w bardzo dobrym przybliżeniu równe temu co planowałem, ale bestia już powoli podnosiła swój łeb (kto czytał uważnie wujka Danielsa ten wie o co chodzi :) ). Te podbiegi i zbiegi wcale się nie równoważyły - dawały mi w kość a ja pełen optymizmu biegłem dalej. Tempo nie było myślę za szybkie, ale były dwa powody które znacznie podwyższyły mój wysiłek żeby je utrzymać. Pierwszym oczywiście była temperatura - oblewałem się wodą i piłem jej dużo ale to tylko zmniejszało do minimum wpływ temperatury, który był i tak duży. Druga sprawa to było zdrowie. Przez ostatnie dwa tygodnie byłem na granicy choroby, ale cały czas byłem zdrowy. Był kaszel okazjonalny - nic więcej.  Niestety podróż 15 godzin w samolocie z klimą i różnica temperatur miedzy Polską a USA rozłożyły mnie - straciłem głos i pojawił się katar. Aspiryna w te 3 dni mnie nie wyleczyła i teraz gdy to piszę jest coraz gorzej. W niedzielę podczas biegu to też musiało mieć swój wpływ. Po około 29km tempo siadło mimo wysiłków. To bardzo szybko jak na mnie - we Frankfurcie udało się wytrzymać do około 35 i liczyłem tu na kolejną poprawę i dociągnięcie równym tempem do mety. Na 30km miałem ledwie 40 sekund straty, ale już wiedziałem ze jestem kompletnie na przegranej pozycji jeśli chodzi o rekordy. Mimo to nie poddałem się - nie mogłem przyspieszyć, bo wtedy łapały mnie skurcze, wyjątkowo szybko tym razem - pierwszy już na 27km! No nic, pogoda była super słoneczna, ja biegnę sobie bulwarem do oceanu, wkoło pełno kibiców - trzeba się cieszyć chwilą. Zacząłem więc biec tyle ile mogłem. Kilka razy podszedłem krótki odcinek - raz podczas picia i dwa razy częściowo zbyt strome podbiegi. Próbowałem też przyspieszać, ale tradycyjnie już u mnie złapały mnie takie skurcze że musiałem zatrzymać się i porozciągać.
W końcu bulwar się skończył, skręciliśmy w lewo przy oceanie i wzdłuż plaży z palmami biegłem do mety. Mety która była nagle bardzo daleko! Kibice po bokach krzyczą tak jak na całej trasie "you're looking great!" - wiem że kłamią, ale to miłe. Naprawdę nie mam siły przyspieszyć. Dobiegam swoim tempem z rękami w górze choć nie ma się przecież czym chwalić. Wynik na mecie

3:28:36
W porównaniu nawet do planu minimum 3:15 wygląda bardzo źle, ale nie wiem czemu jestem bardzo zadowolony z tego biegu. W sumie zająłem 686 miejsce na 22.333 biegaczy - tak wysoko nigdy jeszcze w maratonie nie byłem (3,08%), zwycięzcy mieli czas 2:10:36 i 2:34:10 co pokazuje trudność biegu. Najlepszy amerykański maratończyk Ryan Hall zszedł z trasy. Ja zaraz po odebraniu dobroci za metą i depozytu (poroznosili w czasie maratonu nasze torby z ostatniej ciężarówki do tych do których my powinniśmy zanieść) siadłem na ziemi i złapałem WiFi dzięki czemu mogłem zadzwonić do domu przez skypa i pogadać z Żonką. Na więcej sił już nie starczyło, zaraz dobiegł Zbyszek w czasie nawet lepszym niż planował bo 3:55 i poszliśmy nad ocean odpocząć. Kąpiel w oceanie była świetna chociaż krótka - mimo że wiele osób się kąpało to woda nie była dość ciepła dla mnie - to dopiero środek marca. Zmyłem więc tylko pot z siebie i odkaziłem w zimnej wodzie wszystkie małe otarcia ;)
Potem był spacer do autobusu i drugi autobus do centrum - na szczęście numer startowy działał jako bilet a przystanek był blisko hotelu. Potem było świętowanie - każdy po swojemu, ale ważne że udanie.
Zapamiętam ten maraton szczególnie - pierwszy raz byłem poza Europą. Ameryka to jednak inny świat, na pewno tam jeszcze wrócę ale w celach już ściśle turystycznych i całą rodziną. To trzeba zobaczyć, dla przykładu autostrady po siedem pasów w jednym kierunku, skrzyżowanie autostrad pięciopoziomowe (!!) a mimo to w godzinach szczytu wszystko zapchane :) w centrum budynki tak ogromne że zdjęcia nie oddają w ogóle tego wrażenia - brakuje efektu skali, porównania do innych, znanych obiektów. Z drugiej strony wszechobecny blichtr - całe to Hollywood to zwykła ulica tylko ze zbiorowiskiem przebierańców chcących zarobić na turystach. Drogie i luksusowe artykuły ale i żebracy na wielu skrzyżowaniach. Bezpośredni i otwarci ludzie pozdrawiający i pytający o maraton gdy widzą że mamy na sobie koszulki z napisem "LA marathon" i bardzo sztywni urzędnicy i policjanci na lotnisku. Kraj wielu kontrastów i zupełnie innych niż u nas zasad. Chociażby taka prosta u nas sprawa jak pójście na mszę w niedzielę urasta tam do problemu - bo kościołów tam jest sporo, ale różnych wyznań jeszcze więcej :)
To była wielka wyprawa żeby tylko pobiec maraton, chociaż byliśmy tam w sumie 4 dni więc oprócz tego pozwiedzaliśmy co nieco. W drodze powrotnej zdarzyła się kolejna przygoda - samolot z pasa startowego musiał wracać z powodu małej awarii i wylecieliśmy z Los Angeles do Amsterdamu z opóźnieniem ok. 5 godzin. Oczywiście samolot do Warszawy poleciał bez nas a następny dopiero wieczorem - w sumie więc dolecieliśmy 11 godzin później. Na liście rzeczy zwiedzonych możemy więc dopisać Amsterdam bo 2,5 godziny pochodziliśmy po starówce. Ale w końcu samolot wylądował na starym dobrym Okęciu i wreszcie byliśmy znowu w kraju!
Wytrwali czytelnicy otrzymują na koniec nagrodę: porcję zdjęć :)
A co do dalszych planów biegowych to będą małe zmiany ze względu na ten nieudany atak maratoński :) ale szczegóły wkrótce.































6 komentarzy:

  1. Leszek, gratuluje Tobie fantastycznego przeżycia i niesamowitej przygody. Czasami czas na mecie nie jest najważniejszy :)
    Ty i tak wygrałeś ten bieg :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Spójrz na to inaczej. Jak się przebiegnie maraton w takim upale, jest potem co wspominać. Wiem cos o tym ;-) Gratki!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, wspominać go będę szczególnie, dzięki i powodzenia!

      Usuń
  3. Brawo Leszek!!! każdy maraton jest inny i niepowtarzalny. Dlatego niezależnie od rż chce się biec kolejny raz :) "zazdraszczam" Ci tych zagramanicznych maratonów ;) Gratuluję !!! Pozdrowionka :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki tete! Fajne są te zagramaniczne maratony, ale o rekordy tam dużo trudniej niż w tych na własnych śmieciach :)

      Usuń

ADs