Cel sezonu za mną - daleka podróż, inny kontynent - za Wielką Wodą, w sumie wielka przygoda! Jak wiecie z powodu
mojego urazu wszelkie ściganie się nie było możliwe. W sumie tak naprawdę nie wiedziałem czy w ogóle będę mógł wystartować, a jeśli tak - to czy dam radę bieg ukończyć.
Niestety uraz przydarzył się w najgorszym momencie - gdy trening miał wkroczyć w kluczową fazę i statystyki z tego okresu wyglądały tak:
Czerwoną strzałką zaznaczyłem moment kontuzji - to był piątek rano, więc już było trochę tygodniowego dystansu wyrobione. Potem spróbowałem jeszcze przebiec trochę (stąd 6km), ale nie dało się.Tak po prawdzie to nie zrobiłem długich biegów w tym okresie przygotowawczym, a ten uraz spowodował że musiałem skupić się na zdrowiu, a nie wynikach...
Wracając do samego startu - bardzo miło go będę jednak wspominał. Udało się załatwić opiekę do córek (podziękowania dla babci!) a my we dwójkę, jak za dawnych czasów wybraliśmy się na maraton. W dodatku mieliśmy na miejscu super przyjęcie - koleżanka Żonki ze studiów mieszka tam od lat w Chicago. Mieliśmy więc w pakiecie odebranie z lotniska, podwózkę w różne miejsca i przede wszystkim super warunki do spania i jedzenia, co się najbardziej docenia podczas maratońskiego śniadania :) Wielkie dzięki tu dla Ewy za przyjęcie nas, to była naprawdę wielka ulga dla nas!
Polaków zresztą w Chicago jest sporo - pracownik imigracyjny który nam dawał wizę na lotnisku nazywał się "DABROWSKI" i sam od razu do nas po polsku się odezwał :)
Dolecieliśmy w piątek - zmiana czasu daje się jednak we znaki. Wylot był po południu, ale mimo bezpośredniego lotu i tak trwał on 10 godzin. Z racji zmiany czasu (7 godzin) dolecieliśmy niby tylko 3 godziny czasu lokalnego po starcie (czasu warszawskiego). Ten pierwszy dzień był więc trochę długi - doba miała 31 godzin :)
Nie polecam takich podróży - może już starszy jestem, ale przesunięcie czasu odczuwałem nie tylko przez cały pobyt, ale też przez ładnych parę dni po powrocie. W piątek więc szybko położyliśmy się spać.
Sobota to oczywiście expo - super było, tutaj znowu polski akcent - dziewczyna która nam wydawała pakiet też z pochodzenia Polka - pochwaliła się że była w Warszawie i że ma polskie nazwisko (ale wymawiane po angielsku z typowym ich akcentem było trudne do zidentyfikowania :) ). Na samym expo było naprawdę duuużo stoisk. Coś tam oczywiście kupiliśmy, chociaż potem żałowaliśmy że nie wzięliśmy bluzy grubszej z logo maratonu w Chicago - fajnie wyglądały na mieście na zawodnikach.
Fajna też była ta ogromna taśma z Londynu na której można było spróbować się przebiec tempem Eliuda Kipchoge z rekordowego maratonu w Berlinie :) nawet nie próbowałem, ale kiedyś bym chciał!
Po expo trochę zwiedzania oczywiście, trudno się tego wystrzec w takim miejscu. Wszystko robi wrażenie - jest ogromne, zdjęcia nie oddają skali na przykład wysokości budynków w centrum. Pogoda jest dość ciekawe - Chicago jest nad jeziorem Michigan - niby to nie morze, ale jest tak ogromne że czuć jak by się było nad morzem. I taka jest trochę pogoda jak u nas w miastach portowych - zmienna, wilgotne powietrze.
W niedzielny poranek wybraliśmy się razem na start z moim najwierniejszym kibicem (i trochę trenerem i impresario ;) ). Zdążyłem - jak to ja - na styk, szczególnie z korzystaniem z toalety. Chyba po mnie już nikt nie wszedł! Moja strefa startowa była dla czasów 3:00-3:20, ustawiłem się więc na samym końcu, bo wiedziałem przecież że nie będę tak szybko biegł. Ciekawy był jeden gość który mnie zagadał - był z Nowej Zelandii, ale mieszka w Finlandii (a na maraton do Chicago przyleciał!).
Atmosfera była super - ogrom ludzi, ogrom pozytywnej energii, bardzo lubię ten moment przed startem maratonu. Ruszyliśmy.
Starałem się biec nie za szybko - chciałem na tętno, ale było wysokie i nie udawało mi się go zbić. Oczywiście nie ma cudów - to był sygnał tego że nie wytrzymam tego tempa. Biegłem wolniej niż bym chciał (to jedyny sukces chyba :) ), ale i tak za szybko. Tempo kilometrów wychodziło mi na jakieś 3:14 na mecie, miałem nadzieję że dobiegnę w 3:15-3:20. Tętno pokazywało oczywiście co innego...
Tymczasem bieg mijał powoli. Miasto jest świetne - w samym centrum tak wysokie wieżowce że gps w zegarku wariował kompletnie. Kibice żywiołowi, a poziom kreatywności napisów na ich tablicach najwyższy z miast w których biegłem! Pogoda była słaba dla kibiców - trochę zimno, padał lekki deszcz a czasami nawet nie taki lekki. Dla elity też nie były to warunki idealne, ale dla mnie odczucie było że jest dość dobrze. Pewnie dlatego że biegłem za szybko więc grzały mnie mięśnie i ten trochę za mocny deszczyk akurat mnie chłodził.
W dobrym stanie dobiegłem do półmetka (1:36:45), jednak tutaj zaczęły się problemy - tempo spadło, jeszcze do 30 kilometra włącznie nie było tak źle (poniżej 5:00/km), ale potem była tragedia. W sumie nie byłem zdziwiony - tak samo było na półmaratonie w Kopenhadze: spadła mi tak strasznie wytrzymałość biegowa.... Postawiłem sobie już tylko jeden cel: biec bez przerwy do mety. Było to naprawdę ciężkie, walczyłem sam ze sobą, czasami z kurczami i trwało to wieczność. Udało się jednak w końcu - tuż przed ostatnim zakrętem udało się nawet mojej Żonce wypatrzeć mnie wśród biegaczy, potem tylko zakręt (pod górę oczywiście!) i finisz do mety. To znaczy coś na kształt. Ta druga połówka maratonu zajęło mi.... 2 godziny! W sumie więc z 1:36:45 wyszło na mecie
3:36:22
Moje wsparcie na mecie mi pomogło: gorąca czekolada, kanapka (zjadłem później, po biegu ciężko coś wmusić). Potem przebranie się i odpoczynek. Pogoda się poprawiła i nie padało już.
Następnego dnia to już zakupy i zwiedzanie na całego, we wtorek też trochę, ale wieczorem już na lotnisko i w środę rano wróciliśmy wreszcie do naszych trzech małych, wytęsknionych córeczek :)
Bardzo fajnie będę ten wypad wspominał, teraz byle tylko do końca się wykurować i wrócić do formy z wakacji!