Oj trwało to trochę bo od mojego pamiętnego wakacyjnego urazu minęło 2,5 miesiąca, ale myślę że mogę wreszcie powiedzieć że wróciłem do żywych!
Założenie na ten bieg miałem żeby przebiec poniżej 41 minut (to był plan minimum) a jak się uda to pobiec w 40 minut. Nie myślałem że to się uda, ale chciałem się postarać. Interwały 5x1km biegałem po 4 minuty, więc wytrzymanie w tym tempie 10 kilometrów jednym ciągiem wydawało się być dość trudne do zrealizowania. Poza tym jeszcze przed urazem - w Biegu Powstania Warszawskiego ledwo obroniłem 41 minut. Co prawda wtedy było gorąco, a ja byłem po męczącej i długiej podróży...
To co dawało nadzieję na dobry wynik, to że ostatnie sesje interwałów wyszły już średnio po 3:45 a nawet po 3:38. W dodatku 11-go listopada pogoda bardzo dopisała (biegaczom, bo kibicom pewnie troszkę mniej). Było około 7 stopni, troszkę wiało, ale nie był to za mocny wiatr.
Co do samego biegu - podjechałem z moim biegowym kompanem Zbyszkiem i tym razem też jego żoną Elą:
Okazja do biegu była naprawdę wielka: bo stulecie odzyskania niepodległości. Wzruszyłem się podczas śpiewania hymnu (przerwałem na chwilę rozgrzewkę) i poszedłem na start. Rozgrzewka była super: trzy kilometry z kilkoma przebieżkami. Na starcie dzięki przywilejowi korzystania z pierwszej strefy było wygodnie, szybko i bez tłoku. Wystarczyło po starcie wyprzedzić niewiele osób które nie wiem czemu akurat tam się ustawiły ;) i ruszyliśmy.
Bieg wyszedł świetnie: trochę wiało, ale był jeden wysoki biegacz i dało się schować ;) ale też i ja przez chwilę byłem z przodu a potem on uciekł :)
Plan był aby trzymać się tempa 4:05/km przez pierwsze minimum 3 km, nawet do połowy dystansu, a potem zależnie od tego jakie będzie samopoczucie: walczyć o utrzymanie tempa (czyli plan minimum 41 minut) albo przyspieszyć i zejść do 40 minut.
W praktyce wyszło tak że tempa kilometrów były 4:00, 3:55, 4:03, 4:01, 4:01. Jestem wręcz dumny z siebie że nie dałem się podkręcić. Stanąłem na samym końcu pierwszej strefy (bo była do 40 minut) i nie wystartowałem za szybko!! Na nawrotce miałem dokładnie 20 minut - super. Po nawrotce czułem się dobrze - to był super znak. Wiadomo że jest trudniej bo już człowiek podmęczony, ale wyglądało że będzie dobrze. Co nie znaczy że było łatwo, oj nie! Było ciężko, ale znośnie. Kilometry wyszły w 4:01, 4:05, 4:05 i wtedy najważniejszy moment biegu: dziewiąty kilometr gdzie jest podbieg pod wiadukt i potem zbieg z niego. Udało się nie zwolnić i ten kluczoy kilometr wyszedł w 4:02. Nazbierało się jednak tych urwanych sekund, sam nie wiem jak ale ostatni km wyszedł w 3:50! W sumie więc oficjalny czas na mecie:
40:03
i to jest super dobry wynik! Wiadomo że te 4 sekundy by zmieniły wygląd, ale jest super - nie chodziło o łamanie czasu, a o sprawdzenie czy już mogę biegać szybko i dość długo. Zawsze do tej pory strasznie odpadałem - czy to w Kopenhadze czy w Chicago, druga połowa biegu to była masakra. Teraz pobiegłem super szybko - najszybsza moja dycha w tym roku - i po biegu czułem się naprawdę w porządku.
Czy już można zapomnieć o tym urazie? Myślę że nigdy nie zapomnę - nasze ciało to suma różnych urazów i kontuzji i odczuwam ciągle jakiś dyskomfort związany z tym urazem w różnych miejscach. Ale nie ma żadnego bólu czy uczucia że nie mam kontroli nad ciałem. Po prostu czuję że nie jest tak jak było, ale zgodnie z tym co mi powiedział ortopeda podczas ostatniej wizyty (już po tym biegu): leczenie zakończone, mogę robić wszystko to co przed urazem.
No to trzymam się tej teorii, biegam swoje i powoli kończę przygotowania planów na wiosnę :) !