wtorek, 27 października 2015

Półmaraton w Lozannie



Jeszcze nie opadły emocje po wczorajszym biegu więc jeszcze na gorąco spróbuję go opisać. Krótko mówiąc - to co zapamiętam z wypadu do Lozanny, to widoki i zmęczenie. Całe szczęście że biegłem półmaraton a nie cały - wtedy pewnie bym tak dobrze tej wyprawy nie wspominał, ale po kolei.
Wypad był na półtorej doby tylko. Córki coraz większe i żal je zostawiać w domu, ciągnąć tyle kilometrów na tak krótko też nie pasowało (chociaż po fakcie żałowałem - nie nudziłyby się), poza tym praca - wiadomo. Więc rano wcześnie samolot, na miejscu byliśmy przed 10. Byliśmy bo było nas dwóch muszkieterów, tak jak w Los Angeles, Liverpoolu, Londynie, Frankfurcie i Wiedniu i w sumie w Rzymie, chociaż połowa z tych biegów to była też z naszymi rodzinami a nie sami. No więc przyjechaliśmy, szybko samochód i na expo odebrać pakiety:




Potem zakupy - wiadomo musiały być sery w Szwajcarii na kolację i śniadanie. A jest ich tam trochę ;)


Ceny pominę milczeniem, no dobra to może krótko: w porównaniu do Warszawy średnio 3,5x wyższe (a to nie był Zurych tylko dużo mniejsze miasto blisko Francji gdzie jest dużo taniej).
A potem zwiedzanie. Zahaczyliśmy o zamek Chillon:


a w drodze powrotnej o trasę półmaratonu: start w La Tour de Peilz, potem Vevey gdzie późniejszy współzałożyciel firmy Nestle wynalazł mleczną czekoladę i dalej wśród obłędnych jesiennych widoków wzdłuż Jeziora Genewskiego i winnic aż do Lozanny. Meta była umiejscowiona przed Muzeum Olimpijskim, przy porcie, gdzie było też expo. Samo expo to raczej niewielkie, w sumie w samym maratonie pobiegło poniżej 1300 osób. W połówce już znacznie więcej - 4500, była też dycha i biegi dzieci.

Lozanna mi się strasznie spodobała, cały ten region przy Jeziorze Genewskim jest przepiękny. Może to częściowo zasługa pięknej jesiennej pogody którą mieliśmy. Słońce przygrzewało nawet całkiem, całkiem. Wszędzie pełno kolorów, może nie tak pięknych jak u nas (u nas już liście mają pełną paletę barw, tam jeszcze chwilkę na drzewach spędzą) ale i tak było cudnie. Chwilę odpoczęliśmy w hotelu, ja jeszcze skoczyłem na zakupy małych prezentów dla moich trzech dziewczyn i podjechaliśmy na chwilę jeszcze obejrzeć centrum Lozanny - wokół katedry (podobno przekonwertowana na protestancką). Tereny oczywiście stricte alpejskie. Żeby dojść ten kilometr z nadbrzeża do centrum trzeba pokonać taką różnicę wysokości że wybudowali sobie w tym celu... metro! Można by to nazwać kolejką górską pewnie, chociaż nie wiem - nie widziałem bo wjechaliśmy samochodem :)
W sumie więc nie zmęczyłem się dużo tego dnia, zresztą półmaraton nie jest aż tak nie wybaczający jak pełny maraton, więc nie sądzę żeby to mi coś następnego dnia przeszkodziło.




W nocy była zmiana czasu - dobra nasza! Spanie to jest to co tygrysy lubią najbardziej. Ja niestety miałem trochę rozwalony zegar biologiczny bo ostatni tydzień z powodu natłoku pracy spałem dużo za mało. Mniej więcej dałem radę to nadrobić i czułem się bardzo dobrze. Ogarnęliśmy śniadanie (znowu sery - wkrótce się okaże czy na niebieskim serze można dobrze biegać ;) ), pakunki, hotel i... jedziemy na głosowanie :) Ja zagłosowałem wcześniej korespondencyjnie w Polsce, ale kolega dopiero tego dnia. Szybko do Genewy do naszego przedstawicielstwa przy ONZ gdzie zorganizowano punkt oddawania głosów, potem do Lozanny zostawić samochód, pociągiem do La Tour de Peilz i jak to było u Barei:

I jest za piętnaście siódma! 
To jeszcze mam kwadrans. 
To sobie obiad jem w bufecie, 
to po fajrancie już nie muszę zostawać, 
żeby jeść, tylko prosto do domu. 
I góra 22.50 jestem z powrotem. 
Golę się. Jem śniadanie i idę spać. 

a w naszym przypadku było jeszcze trochę ponad godzinę do startu to zdążyliśmy przebrać się i oddać do depozytu wszystko - o 13:00 depozyty odjechały ciężarówkami na metę czyli 21,0975km dalej, w Lozannie. Sam start się chwilę (5 minut) opóźnił - miał być o 13:45. Stanąłem w niebieskiej strefie, kolega miał zieloną, ale ja stanąłem w końcówce tej strefy i to był błąd. Po starcie było wąsko i tłoczno i o wyprzedzeniu nie było mowy a zające na 1,5 godziny stały dość daleko przed mną. No a ja chciałem biec na 1:27:00 czyli po 4:07/km (zające miałyby tempo 4:16/km). Przy okazji pozdrawiam kolegę Ludwika, który mnie zagadał na starcie - co mnie zdziwiło bo miał napisane "Louis" :) no ale mieszka we Francji, zapewne wiele lat.
Start mnie zmylił - przebiegłem przez bramę, włączyłem zegarek, trochę się przykorkowało i nagle maty na ziemi - no rany Julek, znowu to samo. Kiedyś zawsze był maty, teraz są czasami po bokach czytniki i to mnie zmyliło - włączyłem za szybko zegarek. nie było czasu na restart - biegłem z małym błędem po prostu.
Na początku nie dało się wyprzedzać, zające z przodu, my robimy jakieś rundki po La Tour de Peilz i jest ciągle w górę albo w dół. Dobra, myślę sobie, przecierpię to - biegnę wolniej to się nie zamęczę, potem nadrobię. No tylko ten tłok powoduje że czasami na zakrętach to zwalniam strasznie.
Przed biegiem zagadałem do zająca jaki jest profil trasy. Mówił że dość płaski, tylko podbieg w Vevey żeby nad kolejką przebiec. No dobra, to nie zmieniam planu - przelicznik z dychy wg Danielsa pokazywał 1:27:00. Po chyba 3-4 kilometrach byłem już blisko zająców na 1:30 i nie wytrzymałem - wyprzedziłem ich. Od razu komfort biegu się podniósł - nie było tego tłoku! Poza tym wybiegliśmy z miasta na drogę wzdłuż Jeziora Genewskiego. Jeszcze to Vevey, matecznik Nestle. Cały czas biegnę z górki albo pod górkę, ale wreszcie jest taki większy podbieg, no to fajnie - to jest to, potem już ma być płasko.
Skończył się podbieg i wtedy zobaczyłem przed sobą ten o którym zając myślał :) Generalnie ludzie tam mieszkający zapewne mają inną definicję słowa "płasko". Nie dziwię się - jak bym w Alpach mieszkał to miał bym tak samo :)
Szybko więc zrewidowałem swoje plany na 1:28 - to nie było trudne, i tak tempo 4:07/km nie wychodziło w tym terenie. 4:10/km brzmi rozsądniej. Szczególnie po kilku kilometrach walki ze sobą i trasą. No i tym tempem to już była inna rozmowa, tętno co prawda od początku wysokie: około 181, no ale nikt nie mówił że będzie łatwo, nie? Teraz porównałem to z BMW Półmaratonem Praskim - wtedy było najpierw rzędu 175 a w ostatniej części 179 (nie licząc finiszu, tam do 186 doszło). Czyli jednak przesadziłem z tempem od samego początku w tych warunkach.
Mimo to biegło się super - trudno, ale przyjemnie. Wspominałem już o widokach? Bo nie sposób o tym nie wspomnieć tutaj znowu. Winnice na polach tarasowych po prawej, naprawdę na stromym zboczu a po lewej jezioro za którym widać wysokie, ośnieżone Alpy po francuskiej stronie. Naprawdę polecam tu przyjechać żeby to obejrzeć.

No dobra, a ja tymczasem biegnę. Po kolejnych kilku kilometrach nadszedł czas spojrzeć prawdzie w oczy - nie pamiętam płaskiego odcinka tego biegu i to dawało o sobie znać. Rewizja planu - atakujemy życiówkę czyli na oko poniżej 1:29. To że zegarek za wcześnie włączyłem nie pomagało, ale dużo większym problemem był brak sił. Pod koniec biegu - przy ostatnich chyba 4 kilometrach podbiegi już były tak zauważalne że tempo chwilowe na zegarku było bliskie 5:00/km (!) no w ten sposób się nie da nic sensownego już ugrać bo na jednym kilometrze tym tempem się straci 40-50 sekund! No to bronimy 1:29:59 chociaż. Niestety nic z tego... oglądam się czy te zające na 1:30 mnie już mają, ale nie. Tymczasem połyka mnie jakaś mała grupka, ale bez zająców. Okazało się że... zające nie wytrzymały podbiegów :-D biegną razem, samotnie z tyłu za nami :) Po chwili mnie dopadają, ale właściwie już tylko jeden bo oni też się rozdzielają. Ten co jakoś się trzyma to mój rozmówca z przed biegu - wspominam coś że trasa trudna, a on mówi że jeszcze tylko ten podbieg a potem już w dół albo prosto. No to ja mówię że już to mówił raz przed biegiem :) :) ale śmieję się a nie że mam pretensje. Nagle odbijam się od dna - mimo że był już 10 metrów przede mną jakoś się zmobilizowałem i dogoniłem go. Wyprzedzam, daję ile mogę w dół. Na zegarku 1:28:00 a ja widzę już tylko długą prostą i bramy na końcu - spokojnie, damy radę w dwie minuty (myślę sobie głupio). Jeszcze piątki dzieciakom, finiszuję, ale nagle się okazuje że te bramy to ktoś mi wrednie odsuwa cały czas. Nie mogę już finiszować, grymas mam na twarzy jak bym wyczuł coś strasznie śmierdzącego, wreszcie dopadam do bramy... trzeba biec dalej - z przodu jest druga brama. Za tą drugą jest trzecia - właściwa i wcale nie tak blisko. Z przejęcia oczywiście nie wyłączam zegarka tylko "okrążenie" wciskam.
Na mecie medal, woda, folia, różne dobrocie - w sumie super. Czuję się bardzo zmęczony i to tak pozytywnie. Lubię te półmaratony - można się porządnie zmęczyć. No i jestem zadowolony z tego biegu bardzo mimo że w sensie wyniku to było niepowodzenie. Powodem było niedopasowanie tempa na początku do warunków (profil i temperatura - było bardzo ciepło w słońcu a trasa niczym przed słońcem nie zasłonięta, wiatru nie było). Pocieszające jest to, że w sumie wyszło całkiem dobre tempo jak na ten bieg: 1:30:19 czyli około 4:17/km.


Jak by to podsumować... strasznie fajny był ten wyjazd i polecam go turystycznie wszystkim. Biegowo - tylko masochistom jeśli chcecie tam życiówki bić ;)

No i jeszcze wyniki na koniec: na podium był Polak - Łukasz Oskierko (jedyny Polak startujący w maratonie - niezły wynik, nie? Nabiegał 2:27). Natomiast w klasyfikacji Polaków półmaratonie:



Zawsze mówię że każdy jest zwycięzcą, tylko trzeba odpowiednio wąską kategorię znaleźć ;)
A do Lozanny i Genewy na pewno wrócę i to z rodziną!

poniedziałek, 19 października 2015

Lozanno nadbiegam



Grzebię i grzebię po sieci w poszukiwaniu informacji czego się mogę po niedzielnym półmaratonie w Lozannie spodziewać. A znalazłem bardzo ciekawe rzeczy! Zacznijmy może od tego co nam się pokaże w wyszukiwarce obrazków gdy wpiszemy "lausanne marathon"? Ano coś takiego:


Przyjrzyjcie się, czy coś wam w tych obrazkach nie zapala czerwonej lampki? Jak nie to znaczy że nie biegacie ;) każdy biegacz który spojrzy na dowolną trasę od razu narzeka "jakie straszne nachylenie!" więc i ja nie będę oryginalny. Na każdym zdjęciu z tego maratonu widzę jak ludziki biegną pod górę! Wiem że to logicznie sprzeczne bo maraton biegnie wzdłuż Jeziora Genewskiego przez połowę swojej długości a potem wraca w okolice startu, ale to mnie nie przekonuje! W dodatku nas - połówkowiczów wywożą pociągami na półmetek i puszczają jako harty za główną chmarą maratończyków. Oni wybiegną o 10:10 a my z półmetka o 13:45. Więc gdy będę dobiegał do mety w okolicach 15:15 to osoby łamiące pięć godzin też dopiero będą wbiegać na metę.
Można więc głębiej pogrzebać i co my tu możemy znaleźć? Ano wpis Hanki: http://domety.blogspot.in/2013/11/zyciowka-z-krainy-serow.html no i podbudowujące zdjęcia - albo podbieg albo podbieg - do wyboru.
Grzebiemy dalej - bardzo fajny wpis z bloga którego nigdy wcześniej nie widziałem: mammutontherun: http://mammutontherun.com/2014/03/wiosna-ach-to-ty/ tym razem mamy fajny opis gdzie pobiegać w Lozannie no i już sakramentalne "W Lozannie nie ma problemu z bieganiem w górę (i w dół oczywiście)" - znowu pocieszenie :)
Na deser: filmiki. Załóżmy że sami klikniecie: https://www.youtube.com/results?search_query=luasanne+marathon albo tutaj - prezentacja trasy półmaratonu, jeszcze świeżutka: https://vimeo.com/142713887. Można sobie obejrzeć wśród tych filmików dekorację zwycięzców z polskimi akcentami albo poczuć się jak by się tam biegło wśród wielu innych biegaczy. No i muszę nadmienić: ciężko znaleźć miejsce gdzie oni z góry albo po płaskim biegną :)

Jedno jest pewne: będzie ładnie (podobno pogoda zapowiada się dobrze!), będą widoki (jak to Francuziki mówią "pej-ZAŻ"), ale łatwo nie będzie. Tym lepiej dla mnie - zmęczę się porządnie! :)

niedziela, 18 października 2015

Bieg po dynię w krainie deszczowców


Jest sobie taka gmina pod Warszawą która się szczyci uprawami dyń, Lesznowola ją nazywają. Od dwunastu lat organizowany był tutaj bieg pod koniec października nazywany "Minimaraton Niepodległości w Lesznowoli". Fajnie było na tak nietypowym dystansie (1/10 maratonu = 4.219,5m) biegać raz do roku i porównywać swoje wyniki.
No i nie będzie "żyli długo i szczęśliwie" w tej bajce. Przyszli i zmienili i w tym roku nazwali imprezę "Bieg po dynię" a dystans zmienili na równe 5km. Zaraz, zaraz, powiecie, a dodatkowe 780 metrów (i pół)? No trzeba było gdzieś upchnąć, więc co - agrafkę strzelimy, nie? A gdzie? No pod koniec, niech mają atrakcję na zmęczone nogi :) Jak wymyślili, tak zrobili:


A że jeszcze tego dnia lało i to akurat w czasie biegu mocniej to moje plany żeby aktywizować sportowo córki nie wypaliły. Siła wyższa stwierdziła że biegać po deszczu to sobie możesz ale bez dzieci :)) i pojechałem sam. A jak jadę sam to już tradycyjnie na ostatni moment. Numer startowy odebrany, na rozgrzewkę już trochę za mało czasu, zdążyłem tylko jakieś 1,5km przebiec z kilkoma przebieżkami, ale to nie była porządna rozgrzewka jak na wyścig!
Pogoda była tak piękna że do minuty przed startem 90% uczestników siedziało w szkole. Zbliżała się 12-sta więc nagle wszyscy truchcikiem przemieścili się na start. Jeszcze chwila opóźnienia bo karetka musiała wyjechać z naszej trasy, potem pani wójt ujęła pistolet startowy i już przy trzeciej próbie odpalił a my ruszyliśmy. Oczywiście po starcie jak to u mnie - tempo 3:30/km na zegarku, ale szybko się poprawiłem. Najpierw rundka naokoło boiska po bieżni a potem wypadamy na duże kółko po Lesznowoli. Ustawiłem sobie wirtualnego partnera na 3:48/km bo miało być 19:00 na mecie, ale za szybko zacząłem i pierwszy km wyszedł w 3:43. Drugi już całkiem porządnie: 3:51, trochę przewagi nad wirtualnym ciągle jest - w sumie dobrze. Ja już na pierwszym kaemie wdepłem nogą w kałużę która skrywała całkiem głęboką dziurę w asfalcie (nasza polska specjalność) więc oczywiście buty mokre od samego startu. Po dwóch kilometrach jest ostry zakręt w lewo. No i masz chłopie prosty wybór: albo biegniesz przy krawężniku który gdzieś tam (chyba) jest w środku tej kałuży albo wyrzuca cię na środek drogi.Wybrałem drugą opcję więc zwolnić trzeba było i nadłożyć trochę żeby nie wywinąć orła. Potem się okazało że jest jednak troszkę pod górę - jak to możliwe? No tak, przecież ten trzeci był najpierw lekko z górki, to teraz jest lekko pod górkę. W sumie więc ten trzeci wychodzi w 3:52. W tym momencie jest więc na zero - czyli super. Powinno się teraz przycisnąć i utrzymać na czwartym km tempo (choć wysiłek byłby większy). Łatwo się pisze następnego dnia siedząc w ciepłym i suchym domku (a propos, muszę napalić w kominku zaraz). Wczoraj tego nie dałem rady. Co prawda wyprzedziłem znowu kogoś czy nawet więcej niż jedną osobę, ale to oni bardzie odpadali niż ja. Ten czwarty km to niestety najsłabszy - 3:58. Na piątym to już sprężam się i mimo że mam najpierw 90 stopni w lewo, potem 180 w prawo (na mokrym asfalcie przy ponad 15km/h!) więc praktycznie staję w miejscu i od nowa się rozpędzam. Na finisz sił już nie za bardzo mam (coś tam było) - wyszło 3:50 i jeszcze 10 sekund nadmiarowe wg mojego garmina (52 metry więcej naliczył, atestu nie było). I na mecie wychodzi 19:24.


Wbiegając na metę byłem przeszczęśliwy (to tak ironicznie, zresztą zobaczcie):



Szkoda mi tego startu - na pewno był to świetny trening, ale liczyłem na 19:00. Myślę że w idealnych warunkach jestem teraz w stanie tyle mieć, tylko nie wiem czy jeszcze w tym roku będzie szansa się o tym przekonać :)
A po powrocie do domu wyglądałem tak ładnie ;) mokry oczywiście cały...


Na pocieszenie mam klasyfikację (znacie ten stary dowcip że każdy jest mistrzem, trzeba tylko znaleźć odpowiednio wąską kategorię?). A więc jak patrzę w wyniki to jestem osiemnasty na mecie z 236 osób czyli 7,6%, ale z naszej gminy... byłem pierwszy :) !


A najlepsze że bieg był po dynię, a żadnej nie przyniosłem. Dobrze że młodsza córa z przedszkola przyniosła to jak widać na zdjęciu na samej górze mamy w domu jedną dynię - skoro mieszkamy w gminie Lesznowola to nie wypada inaczej :)

czwartek, 15 października 2015

Poznań Marathon - zdjęcia



Będzie trochę tych zdjęć - uprzedzam od razu :)

Zacznę może od podsumowania mojego wyniku. Po biegu dostałem takiego smsa:


A międzyczasy wyglądały tak:


Całkiem mnie one cieszą - mimo tego co się stało na ostatnich trzech kilometrach... ale patrząc na to jak wypadłem na tle innych biegaczy to było bardzo dobrze. Pamiętam z trasy kilka osób, zawsze jak potem na zdjęciach wypatrzyłem ich numery startowe i sprawdziłem w wynikach to odpadali dużo więcej niż ja. Jednak ta końcówka po wybiegnięciu ze stadionu była straszna - dla wszystkich :)

W Poznaniu odbywało się trochę różnych klasyfikacji:

V Mistrzostwa Polski Drużyny Szpiku w Maratonie
I Mistrzostwa Polski Księży i Kleryków w Maratonie
IV Mistrzostw Polski Informatyków w Maratonie
XIV Mistrzostwa Polski Lekarzy w Maratonie
V Mistrzostwa Polski w Maratonie Osób Niewidomych i Słabowidzących
II Mistrzostwa Polski Night Runners w Maratonie
Klub Biegacza PKO Bank Polski
Jesienne Mistrzostwa Polski Policji w Maratonie
II Ogólnopolski Maraton Funkcjonariuszy Służby Więziennej o puchar Dyrektora Aresztu Śledczego w Poznaniu


Najlepiej brzmi oczywiście ta ostatnia klasyfikacja :) no ale i ja przecież w jedną wpadam - klasyfikację informatyków! A więc spójrzmy jak mi poszło - dobiegło do mety 243 informatyków nie wstydzących się (w sensie przyznali się przy zapisywaniu na maraton że są informatykami :) ). A w wynikach znalazłem siebie już na pierwszej stronie:



19-te miejsce na 243 osób - super, 7,8%. A informatycy biegają raczej szybciej niż ogół zawodników bo zająłem ogólnie 290 miejsce na 6247 osób które ukończyły (czyli 4,6%). Acha, ciekawostka: ile było kobiet -informatyków? Jak by to powiedzieć - każda byłaby na podium: 3 na 243 osoby, no ale to nic dziwnego w moim zawodzie - nie jest on raczej sfeminizowany ;)

No i jeszcze jedna ostatnia klasyfikacja: osoby które wzięły udział w Wyzwaniu Runners World. Długo w to nie wierzyłem, ale jednak - okazało się że byłem najszybszy! A było dwóch trójkołamaczy co widać dobrze po międzyczasach (21:15 na 5km). Niestety nie wytrzymali najważniejszych kilometrów i odpadli tak dużo że ich wyprzedziłem.


No to teraz obiecane zdjęcia.

Finisz:




Chwila odpoczynku:



Za metą z córkami:


Ech fajnie sobie powspominać :)

wtorek, 13 października 2015

Poznań Marathon


Nogi bolą. W sumie co mają robić - wczoraj się nieźle napracowały. To był mój dwunasty maraton i po każdym jest lepiej, ale nie oszukujmy się - po takim wysiłku musi boleć.

Wyzwanie Runners World
Żeby nie przedłużać to zacznijmy, tak dla odmiany: od początku. A zaczęło się to wszystko od mojego zapisania się do Wyzwania Runners World. W pakiecie dostałem opiekę (zdalną) trenera przez 19 tygodni, koszulkę jak widać na zdjęciu powyżej, no i start w poznańskim maratonie połączony z opieką przed i po starcie oferowaną przez redakcję Runners World. Ta opieka to logistyka przed i po starcie, masaż za linią mety, zdjęcia zaraz po biegu i oczywiście krótka notka w grudniowym numerze Runners World - nie mogę się doczekać kiedy ją tam wypatrzę!

Jak widać na zdjęciu Wyzwanie Runners World jest dość popularne wśród naszej Blogaczowej braci. Od lewej jest bowiem Bartek z koszulką z roku 2013, Marcin w koszulce z roku 2014 no i ja, niżej podpisany w tegorocznej koszulce. To właśnie chłopaki opisali tą akcję i to mnie przekonało żeby też spróbować choć raz pobiegać z trenerem. Trenował mnie Kamil - jeden z trzech trenerów tej akcji, a jak poszło - oceńcie sami, ja opiszę swoje wrażenia w oddzielnym wpisie później. Biegałem dzielnie przez te 19 tygodni po 6 razy w tygodniu, średnio po 80-90km tygodniowo (zdarzało się i 100km). Osiem dni wcześniej nabiegałem 39:20 w Kozienicach na dychę więc czułem się gotowy. Chciałem pobiec 3:05-3:07 tak jak pisałem.

Expo
Do Poznania pojechaliśmy całą rodziną, jednak z powodu zimna nie pozwiedzaliśmy. Poszliśmy na obiad (makaron po raz pierwszy), potem na expo odebrać pakiet. Ja odbierałem w namiocie Runners World i dostałem tam małą odprawę wraz z innymi "wyzwaniowcami", kilka słów od trenera, od dietetyka, zjadłem co nieco (makaron po raz drugi) i szybko do rodziny która czekała obok na expo. Było to całkiem fajne expo w moim odczuciu. Nie jest to Paryż czy Berlin, ale na taką wielkość biegu to było naprawdę fajne - ilość i różnorodność stoisk na dobrym poziomie.

Nocleg
W hotelu byliśmy znowu już wieczorem więc kąpiel, paciorek i spać. Jednym z plusów posiadania małych dzieci na wyjeździe maratońskim jest to że człowiek kładzie się wcześnie spać :) O 22:00 już słodko spałem. Zwykle śpię bardzo dobrze, ale w przedmaratońską noc mam zwykle wyjątki, oczywiście tak było: pobudka, patrzę na zegarek: trzecia. Próba spania, chyba się udało, w końcu o 5:45 wstaję bo to nie ma już sensu, na 6:00 jest nastawiony budzik. Cicho żeby dziewczyn nie pobudzić wymykam się z pokoju, jem śniadanie - już jeden maratończyk też jest na sali. Biegnie na taki sam czas jak ja - zapomniałem o nazwisko się spytać czy się przedstawić - nie wiem nawet czy mu się udało. Grupa niemieckich turystów zaczyna się pojawiać na śniadaniu to uciekam.

Przed biegiem
W pokoju już nie śpią - kończę ablucje i zbieram się na start, mam być o 8:00 w namiocie Runners World. Oczywiście wychodzę za późno i zaliczam niecały kilometr truchtu żeby się nie spóźnić. Spóźniam się 5 minut, ale i tak czekamy na innych spóźnialskim kolejne 5 czy 10 :) Dostaję burę od trenera że przyszedłem w krótkich gaciach (ale mam przecież kompresy do kolan! :) ). Dobra, zdjęcie z blogaczami, ostatnie instrukcje i idziemy na rozgrzewkę. Truchtamy, ćwiczonka i na start! Tam zabierają od nas ostatnie ciepłe rzeczy i... idziemy z Bartkiem razem do strefy startowej w granicach 3:00-3:15. Bartek biegnie na 3:00 a ja staję w połowie strefy no bo 3:07. Temperatura około 1 stopnia, zimno okropnie! Ja na krótko, ale mam worek foliowy pamiętający mój debiut maratoński w Paryżu (rozdawali na mecie), do tego cienki rękawiczki materiałowe, rękawki (też z Marathon de Paris) i opaska na uszy - jest dobrze! 

Start
Czuję się mocny i czekam na start, biorę trochę żelu przed startem, jeszcze modlitwa, stres (nerwo-sik był tuż przed wejściem do strefy), muzyka trafia do mnie wtedy, ale zupełnie nie pamiętam teraz co to było - chyba Rydwany Ognia. Lecimy! Ja w tym niebieskim płaszczo-worku foliowym wyglądam pewnie jak zjawisko, ale lecę. 

Pilnowanie pierwszej dychy
Ma być 4:30/km przez pierwsze 10km! Oczywiście trudno tego pilnować, ale nie jest źle. Pierwszy kaem w 4:30! Gdzieś około trzeciego zdejmuję foliowe wdzianko i rzucam na przystanku autobusowym za barierkę - koszy na śmieci nie mają na przystankach? Musiał być, ale nie widziałem go. Za jakiś czas zdejmuję opaskę na uszy i owijam na prawym nadgarstku - żal wyrzucać. Zbliża się piąty kilometr - zgodnie z wytycznymi dietetyka RW biorę troszkę żelu, ale często - zaczynam od piątego kilometra chyba. Popijam wodą, oczywiście zalewam sobie rękawiczki i od tego momentu zamiast grzać to by mnie wyziębiały. Lądują więc na chodniku. Później (dużo później) zsunę jeszcze rękawki na nadgarstki i to kończy mój striptiz tego dnia - do końca biegu będę wyglądał mniej więcej tak:


Oczywiście jak ten gość z tyłu w koszulce Wyzwania RW a nie człek z pierwszego planu :)
Po pierwszej piątce jest 22:18 czyli za szybko o 12 sekund tylko - mniej niż 3 sekundy. Jest dobrze. Teraz pilnujemy drugiej piątki. No tylko że jak są ostre zbiegi to przychodzi mi to trudno i po pierwszej dyszce jest 44:18 - razem 42 sekundy za szybko. Nie jest tak źle jednak - wychodzi średnia 4:26/km czyli minimalnie wolniej niż to co planowałem na ten dzień. A skoro mowa o zbiegach to...

Trasa
Podobno Polska jest płaska nie licząc gór. No więc dla biegacza jest zawsze źle - jak ma trenować podbiegi to jest wszędzie płasko. No nie mam nigdzie podbiegu przy domu, trenerze! Jak by jednak miał ten sam biegacz pobiec w tym miejscu zawody to nagle się okaże że "podbiegi, panie, wszędzie podbiegi!". I takie mam wrażenie po Poznaniu. Niby profil tego nie pokazuje, ale było tego naprawdę sporo:
Na podbiegach nie spinałem się mocno, na zbiegach starałem się odrabiać. Wychodziło to dobrze, aż za dobrze. Liczyłem w pamięci ostro (nie wydrukuję sobie opaski na rękę, za dużo zachodu!) i starałem się biec po 4:23/km - nadrabiając "stratę" z tej pierwszej spokojniejszej dychy. Zaczęło mi niestety kiełkować w głowie żeby dobiec w 3:05 i zacząłem powoli odrabiać stratę względem tego planu. Tak mi wynikało z wyliczeń w głowie, ale jak teraz patrzę na międzyczasy to wychodzi na to że biegłem po 4:23/km czyli według planu na trochę ponad 3:06 na mecie.
 
Kibice
A na trasie tymczasem - wiadomo, kibice. Trzeba o nich trochę napisać bo było ich niemało a w dodatku wielu z nich bardzo żywiołowych. Dziękuję wam wszystkim za te te okrzyki, walenie w patelnie i cokolwiek tam robiliście. Za te tablice "uśmiechnij się jak biegniesz bez majtek" i tak dalej :) To naprawdę działa - człowiek od razu się mobilizuje i zapomina o tym że przed chwilą już nie miał sił.

 
Kilometry, kilometry, obsługa i bufety
Łatwo się teraz pisze, ale w Poznaniu trzeba było biegać. Co chwilę biorę troszkę żelu - nawet mi nie przeszkadza że biegnę z tubką w łapie. Popijam, obsługa na maratonie i punkty odżywiania bardzo dobre. W sumie jak biegnie się raczej z przodu to tłoku nie ma, mam nadzieję że i później też tak było. Mija kilometr 15 i 20 - ja cały czas trzymam się tempa rzędu 4:23/km. Skacze ono, no ale co zrobić jak podbieg albo zbieg jest co chwila.

Półmetek
Na półmetku czuję się bardzo silny, chcę przyspieszać ale to mój dwunasty maraton, wiem że najpierw są 32km rozgrzewki a potem 10km wyścigu więc czekam. I dobrze robię, jak się okaże. Na razie łykam kolejne małe łyki żelu i popijam na każdym punkcie wodę. Co prawda zaczyna mnie nużyć ten żel i mniej go biorę (bardzo mało), ale biorę.
Zaczynamy właściwą zabawę
Dochodzimy do kilometra 32 - wciąż jest dobrze, tempa wchodzą super 4:23/km a nawet poniżej. Na 35-tym kilometrze mam 2:34:44 czyli estymowany finisz w 3:06:32! Wtedy jednak zaczynam odczuwać już często to co pojawiło się po raz pierwszy już kilka kilometrów wcześniej - skurcze z tyłu w udach. Na szczęście nie są to skurcze które trzeba rozciągać, mogę biec, ale jak zwykle: nie mogę przyspieszyć bo łapią mocniej. Jedno mnie pociesza: tempo nie spada mocno, jedynie 10sek/km i tak przez aż 4km! Zostało już tylko 3,5 kilometra!
Stadion
Bardzo fajny pomysł, naprawdę - w Gdańsku było identycznie. To daje kopa, tylko po pierwsze kto zamówił wiatr po wybiegnięciu ze stadionu (nie aż taki jak w Gdańsku gdzie miałem wrażenie że mnie zatrzymuje w miejscu) a po drugie kto wpadł na pomysł żeby ustawić barierki w labirynt Minotaura zaraz po wybiegnięciu ze stadionu? Biegniemy takimi agrafkami po 75 metrów w lewo i w prawo i w lewo - normalnie kolejka jak do bramek na Okęciu. Psychicznie trochę padłem, liczę ile mam i czy po 4:30/km dam radę coś fajnego mieć na mecie. Sił brak, skurcze łapią jak próbuję przyspieszyć, gdzie ta meta?!?

Meta
No nie tak szybko, ale ostatnia długa prosta i jest! Widzę przede mną jeszcze kolegę z Wyzwania Runners World, poznałem po plastrach kolorowych i niebieskiej koszulce. Chcę finiszować, on też przyspiesza, daję wszystko z siebie, ryzykując że skurcze zrobią ze mnie Pinokia, finisz jest długi, wyprzedzam, wpadam na metę i czuję się jak gość na tym zdjęciu:

a na serio widać mnie z tyłu po lewej stronie - tam jeszcze lecimy łeb w łeb, ale na mecie byłem pierwszy i (podobno) pierwszy z wszystkich "wyzwaniowców" Runners World których było 50 osób (chyba 40 wystartowało).

Wynik netto: 3:08:28

Podsumowanie
Bardzo dobrze będę wspominał ten maraton. Dziękuję ekipie Runners World za organizację tej akcji. Myślę że mimo że to kosztuje to polecam innym. Koszt jest dużo niższy niż sama opieka trenera, a mamy dużo innych rzeczy w zestawie (patrz pierwsze akapity). Poznań zapamiętam bardzo pozytywnie, a jeśli mnie czegoś nauczył to paru rzeczy: pierwszy raz rozwiązał mi się but na zawodach (skleroza, nie zawiązałem podwójnie), odpadłem tylko na ostatnich trzech kilometrach!!! Sukces bo zawsze to było dużo więcej. Straciłem względem planu tylko dwie minuty (nawet 1,5 jeśli liczyć od 3:07) - znowu pierwszy raz tak mało. Druga połówka tylko 1:50 wolniej niż pierwsza - też nigdy tak dobrze nie było. Bartek łamał trzy godziny i zabrakło mu 66 sekund - i to też dopiero te ostatnie 3km go sponiewierały, inne osoby mówiły o tym samym, więc może oprócz mojej dyspozycji i taktyki trochę dał nam wszystkim w kość ten wiatr? Może na wiosnę będzie już wreszcie wymarzone przyspieszanie aż do końca? Ja w każdym razie uwierzyłem w siebie - że te ostatnie 3km dam radę na wiosnę nie zwolnić! 
Jeszcze wspomnę o odżywianiu - wziąłem tylko trzy żele w sumie (plus jeden niecały tuż przed biegiem) - to też mogło zaważyć na moich ostatnich 3km, muszę następnym razem kupić więcej mniejszych żeli. Wydrukować opaskę na rękę. Acha i zawiązać porządnie buty :)

Podziękowania
Ekipie RW już dziękowałem powyżej, trenerowi Kamilowi też należą się podziękowania za opiekę przez te 19 tygodni - widać po moim wyniku że skutek był bardzo dobry (poprawa o 6,5 minuty z 3:15 w 19 tygodni...). Dziękuję oczywiście i rodzince i żonie, ale to już lepiej osobiście ;)
Więc jak ktoś spyta czy warto pojechać do Poznania - odpowiem: warto, organizacja super i samo miasto bardzo ładne. Trasa nie jest bardzo łatwa, ale też i nie ma tragedii. Jak widać po wyniku moim i kolegów i koleżanek - rekordy padały w niedzielę jak muchy :)

Trasa

Kilometry - cieszy mnie że końcówka nie była tragiczna


No i międzyczasy - do 35km super (właściwie do 39km było super)


 




środa, 7 października 2015

Plany na niedzielę


Dzięki mojej starszej córce robiłem wczoraj porządki w szufladzie z medalami. Właściwie to mam tego żelastwo już tyle że w samej szufladzie się nie mieści. Zbieram je jednak bo to wspomnienia. Fajnie czasami je przejrzeć i przypomnieć sobie jak to było. No właśnie - a jak to było?
Na zdjęciu powyżej widać historię moich maratonów. Od góry widać poukładane chronologicznie od góry: 

DataMaratonCzas
2012.04.15Marathon de Paris3:59:03
2012.06.17Maraton Lębork3:49:32
2012.09.30Maraton Warszawski3:39:18
2013.04.14Vienna City Marathon3:38:09
2013.06.23Maraton Lębork3:33:55
2013.09.29Berlin Marathon3:29:47
2014.03.23Maratona di Roma3:25:01
2014.06.22Maraton Lębork3:50:53
2014.10.26Frankfurt Marathon3:19:53
2015.03.15Los Angeles Marathon3:28:38
2015.05.17Gdańsk Maraton3:14:51

Brakuje jak widać jednego na samym dole po prawej. Tą lukę zapełnię już w niedzielę, tylko jak? Na wiosnę było 3:15 w nie tak super warunkach wywalczone, wypadałoby zgodnie z kilkuletnią tradycją poprawić się o 5 minut - do 3:10. Czuję jednak że może być lepiej. Może nie 3:05 (ani nie 3:00 o czym myślałem nawet chwilowo), ale tak realnie to 3:07 byłoby czymś co by mnie bardzo ucieszyło. Oznaczałoby że poprawa jest większa w minutach niż zwykle, a przecież im dalej w las tym więcej drzew. Poprawienie się o 5 minut z 4 godzin czy z 3 godzin to dwie różne historie. Zysk z inwestycji treningowej jest przecież coraz mniejszy wraz z poprawiającymi się czasami.
No więc reasumując: w niedzielę mam przykaz żeby zacząć po 4:30/km przez 10 kilometrów. Postaram się tego trzymać, a potem mogę już przyspieszyć - pewnie do 4:23/km i w tym tempie 3:07 będzie realne. Trzymajcie się kciuki!

A na koniec jeszcze zdjęcie z całego mojego żelastwa, posortowanego. U góry po prawej półmaratony, po lewej dychy (największa kupka), poniżej piątki, jeszcze niżej inne dystanse. A na środku kilka których nie wiem na jaki dystans były tak z głowy (np. Run Warsaw i Biegnij Warszawo miały kiedyś do wyboru 5 i 10km).


niedziela, 4 października 2015

Kozienice kontra Warszawa czyli nie zawsze duży może więcej


Jakiś czas temu trener od Wyzwania Runners World napisał mi że warto by było jeszcze tydzień przed maratonem pobiec dychę żeby się sprawdzić. Nigdy tak nie robiłem - dwa tygodnie przed tak długim startem jak maraton to było dla mnie zawsze już ograniczanie i kilometrażu i jego intensywności. Skoro jednak trener tak mówi to spróbujmy - taki jest przecież sens całej tej mojej pierwszej przygody z trenerem - wcześniej zawsze sam sobie układałem plan i starty. Szukaliśmy więc długo miejsca i w końcu po kolejnych iteracjach na placu boju zostały tylko dwie imprezy:
  • Biegnij Warszawo
  • Energetyczna Dycha Kozienice
Obie miały swoje plusy i minusy:



Biegnij WarszawoEnergetyczna Dycha Kozienice
Odległość do startu(+) blisko(-) 70km
ilość zawodników(-) dzikie tłumy(+) limit 300
profil trasy(-) podbieg pod skarpę Wiślaną(+) płaściutko
data(-) niedziela(+) sobota
atest trasy(+) jest(+) jest

Namyślałem się długo, w końcu padło na Kozienice. Sobota oznacza że do maratonu będzie 8 dni na regenerację, a nie 7. Poza tym w niedzielę mamy zwykle też inne plany. Za Biegnij Warszawo przemawiało to że lubię tą imprezę a Kozienice to jednak malutka impreza. Jednak po spokojnym rozważeniu wszystkich argumentów ta małą impreza wydawała się lepsza. I krótko mówiąc: miałem rację. 
Do Kozienic pojechaliśmy w sobotę rano całą rodziną. Jak to zwykle w moim przypadku pojechaliśmy na ostatnią chwilę :) żeby nie moja małżonka to pewnie wszędzie bym się spóźniał albo na styk się pojawiał. A trudno przecież bić rekordy jak się człowiek na ostatnią chwilę pojawi - jak tu się rozgrzać, odebrać pakiet, przebrać, do toalety pójść i tak dalej. Na szczęście byliśmy na miejscu 25 minut przed startem a dodatkowo został on opóźniony o 15 minut z powodu wypadku drogowego przez który część zawodników dojechała później. 
Na miejscu spotkałem znajomego Maćka Górzyńskiego a po biegu też znajomego z forum bieganie (pozdrawiam!). Zdążyłem się przygotować porządnie razem z 2,5km rozgrzewką i stanąć na linii startu. Według planu miałem się nie podpalać i dwa kilometry przebiec po 4 min/km a dopiero potem ewentualnie przyspieszyć. Jak zwykle po starcie patrzę na zegarek a tam kosmos - jakieś 3:40/km chyba. Starałem się jak mogłem, ale i tak 3:52 było po pierwszym kilometrze. Po drugim już lepiej - 3:56, ale i tak za szybko. Biegło mi się dobrze, ale były dwa złe symptomy: po pierwsze było za ciepło (a ja znowu w swoim czarnym wdzianku) a po drugie tętno było uparcie 180-181. To dużo na mnie, myślałem że będzie około 178 - tyle miałem poprzednio przy biciu życiówki na dychę (40:02 na Biegu Niepodległości). Był jeszcze trzeci symptom - obok mnie biegł chłopak z dziewczyną (chyba ją prowadził) i po pytaniu po ile chcą biec stwierdził że 3:55/km. To za szybko - zwolniłem więc i starałem się trzymać 3:59/km według zegarka. Trzeci kaem wyszedł idealnie, czwarty znowu troszkę za szybko: 3:55 a piąty dobrze 4:00. Na półmetku miałem trzy wnioski: po pierwsze jest dobrze pod względem czasu: 19:48 (na mecie byłoby więc 39:36 - to byłoby super), po drugie że znaczniki kilometrowe zgadzają się z moim garminem (to dziwne, zwykle zegarek pokazuje dłuższy dystans) a po trzecie że ten mój międzyczas był tylko 13 sekund gorszy od mojej poprzedniej życiówki na 5km, która była długo aktualna. 
Dobra, przebiec piątkę tempem na dychę to każdy potrafi :) to teraz się zaczynają schody. Trasa fajna - poza obszarem zabudowanym, biegnie się miło. A najlepsze miało się zacząć. Ja oczywiście odczuwam trudy drugiej połowy dychy, ale nagle zauważam że tempo jest to samo a inni zaczynają zostawać w tyle. Co chwilę kogoś widzę z przodu jak się zbliża do mnie i zbliża i łykam go. Wiele osób o tym mówi, ale to naprawdę działa na psychikę - czujesz że jesteś silny i wyprzedzasz. I w drugą stronę, w pewnym momencie wyprzedziłem dwóch zawodników i przez jakieś sto czy więcej metrów przede mną nie było już nikogo do wyprzedzania. Momentalnie poczułem się że teraz to ja jestem tym gonionym! I jeden z wyprzedzonych poczuł krew i nie chciał się odczepić. Prawdę mówiąc to do końca już biegł przy mnie. Ja trzymałem jednak tempo, kilometry wychodziły po 3:57, 3:58, 4:01 (najwolniejszy ósmy jak zwykle) i 3:58. Został ostatni kilometr - czas na przyspieszenie. Patrzę teraz na endo i widzę że finisz zacząłem na 500 metrów przed metą - za szybko. Odpadłem trochę i dopiero 200 metrów przed metą zrobiłem drugi finisz. Ktoś dyszy za mną, ten kolega z którym biegłem ostatnio też jest tuż przede mną. Przycisnąłem więc ile mogłem, obroniłem się na jakiś czas. Skręcamy ostro w lewo w bramę na teren ośrodka i jakieś niecałe 100 metrów ostatniej prostej. Moje dziewczyny stoją po prawej stronie, ja niestety już jestem za tymi dwoma zawodnikami ale biegnę sam finisz 2:59/km (wg endo), wpadam na metę, zostaję nazwany Grzegorzem Deska przez prowadzącego :) i patrzę na zegar. Pokazuje 39:21 - super myślę sobie. Potem gratuluję temu koledze co ze mną biegł, on ma na zegarku 39:23 więc chyba stał bardziej z przodu i mam małe pocieszenie że wg czasu netto wygrałem ;) A potem patrzę na oficjalne wyniki i widzę:


Jest super - mam nową życiówkę na dychę!

39:20


Jak by to podsumować - z mojego punktu widzenia było super. Bieg wyszedł mi bardzo dobrze. Życiówkę poprawiłem sporo - aż o 42 sekundy. Sam bieg natomiast bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Miło widzieć że nawet bez wielkich sponsorów (no dobra, elektrownia Kozienice to też sroce spod ogona nie wypadła, ale nie ma porównania do PKO czy PZU) można zrobić tak fajną imprezę. Tak pokrótce: trasa jest rzeczywiście szybka i płaska. Poprowadzona bardzo z głową: start i meta przy ośrodku wypoczynkowym z zapleczem, sama trasa natomiast nie blokuje miejscowości - prowadzi poza zabudowaniami:


Policja zabezpieczała trasę więc nie było mowy o samochodach na trasie, jak to się zdarzało mi kiedyś (nie będę wytykał palcami takiego Tarczyna ;) ). W pakiecie startowym koszulka techniczna, sierpniowy Runners Wolrd, trochę ulotek, woda i sok jabłkowy - naokoło Kozienic zupełnie jak i wokół Tarczyna: sadów jabłkowych po prostu zatrzęsienie. Po biegu drożdżówka a potem w barze gorąca grochówka z bułką.W ośrodku toalet wystarczająco dużo żeby nie było kolejek, co więcej - prysznice z gorącą wodą (skorzystałem, miałem ubrania na przebranie i nawet ręcznik z domu!). Humor mi dopisywał, jakiś malutki niedosyt pozostał bo mam wrażenie że nie pobiegłem na 110% tylko na jakieś 95%. No ale po pierwsze: za tydzień maraton a po drugie wykres tętna pokazuje że było naprawdę dobrze. Tętno rosło pod koniec, nie odpuściłem ani tempa ani tętna:


To tyle o Kozienicach. A jak było w Warszawie? Moja ślubna (od ponad 15 lat!) pobiegła dzisiaj więc z córkami dopingowaliśmy ją na rodzie de Gaull'a. Start był o 12:00, tłumy nieprzebrane więc pewnie wybiegła około 10 minut później. To oznaczało że do 13:00 od rana mamy czas. Zdążyliśmy pójść do dominikanów na Freta, potem na obiad do Zapiecka, podjechać w okolice Chmielnej i rowerkami dojechać do ronda. Ludzie biegli już tam zmęczeni - w tym miejscu kończył się ósmy kilometr. Zostały tylko dwa i to z górki - jak ktoś dotrwał do tego miejsca to już powinno być dobrze. Pokrzyczeliśmy, widziałem nawet jedną sąsiadkę z osiedla ale hałas był taki że nie dało się dokrzyknąć do kogoś nawet 4 metry obok. Za chwilkę przebiegła moja Karolina - nasza młodsza pierwsza ją wypatrzyła (ech ten pomysł że w regulaminie wymuszają że wszyscy muszą mieć na biegu koszulki organizatora...). Pokrzyczeliśmy, potem jeszcze postaliśmy trochę żeby innych dopingować i pojechaliśmy odebrać ją z mety. Oczywiście korek niesamowity.

Reasumując więc: bardzo doceniam Biegnij Warszawo za propagowanie biegania, fajne jest to że o ile wiem dają fajne koszulki w pakiecie i że można poczuć moc tysięcy biegaczy podczas wspólnego biegu. Jednak nie żałuję że wybrałem Kozienice - warunki do bicia rekordów są tam dużo lepsze i ogólnie oceniam tą imprezę bardzo dobrze. Za rok możemy tam się znowu pojawić, wtedy weźmiemy ze sobą stroje do kąpieli i po biegu udamy się do akwaparku :)

Na koniec parę zdjęć z BW:




piątek, 2 października 2015

Sezon startów



Już raz było o tym gdzie i kiedy biegam tej jesieni, ale plany się rozbudowują :) W tej chwili jest tego już tyle że muszę to sobie zapisać żeby się nie pogubić:

DataDystansNazwa
3.10.201510kmEnergetyczna Dycha Kozienice
11.10.2015maratonPoznań Marathon
18.10.20155kmBieg po dynię
25.10.2015półmaratonPółmaraton Lozanna
3.10.201510kmBieg Niepodległości

To teraz została jeszcze zagwostka - gdzie tu pobiec w przyszłym roku? Jesienny maraton mam już wybrany, będzie bardzo ciekawie bo jeszcze tam nie byłem. Ale wiosenny jest problemem... jak macie pomysły to piszcie :) coś tam mam już w puli kandydatów, ale ciągle brakuje pewniaka.



ADs