wtorek, 11 kwietnia 2017

Maraton Lipsk


Nikt nie lubi opisywać takich biegów, ale żeby nie uprzedzać na początku to może po kolei. A wypada zacząć od krótkiego podsumowania całego okresu przygotowawczego do Lipska. Jak może pamiętacie ustaliłem sobie na początku grudnia że wiosenny maraton pobiegnę w Lipsku. Wymyśliłem sobie że będę biegał po raz drugi wg planu maratońskiego z książki Pfizinger'a i Douglas'a "Maraton zaawansowany" w wersji dochodzącej maksymalnie tygodniowo do 88km. A jak to wyszło opisywałem we wpisach: tydzień 1, tygodnie 2-3, tygodnie 4-5, tygodnie 6-10 i tygodnie 11-13. Pozostałe tygodnie 14-18 poszły tak samo jak poprzednie, czyli nie dawałem rady wybiegać założonych dystansów, ale krótsze akcenty zawsze robiłem. Natomiast biegi dłuższe nie zawsze się udawały. Poniżej wizualizacja całego cyklu:


Nie ma co za dużo komentować - biegałem mniej niż 80% zakładanego dystansu, który i tak był średnio mały bo 70km tygodniowo na łamanie 3 godzin w maratonie to mało. Zwykle doradza się 100km. No a mi wyszło średnio... 55km (!) nawet odrzucając ostatni, odpoczynkowy tydzień to wychodzi 57km - niewiele więcej. A do czego to doprowadziło - to może wnioski na końcu.

Do Lipska dojechaliśmy w piątek wieczorem - wyszło w sumie 8 godzin w tym około dwie na przerwy bo jednak z 5,5-miesięczną córką to tych przerw trzeba trochę robić. Rano w sobotę odebraliśmy pakiet, potem był makaron (a jakże, nawet dwa razy). Pogoda była fajna - do biegania super, chociaż troszkę wietrznie. Nie nachodziłem się za dużo, wszystko było więc super.


W niedzielę rano wstałem około 7, w sumie dwie noce przed startem spałem długo i raczej dobrze. Wszystko znowu było pozytywnie. Pierwszy problemik to pogoda się znacznie poprawiła. Słońce grzało i nie było żadnych chmur z rana. Nic to, śniadanie maratońskie czyli dwie białe bułki, jedna z miodem, druga z nutellą. Popite herbatą gorącą i czekanie na uruchomienie się systemu trawiennego. Nie mam z tym problemów nigdy na szczęście ani przed biegiem ani w trakcie (po biegu to już różnie, ale nigdy żadnych wielkich sensacji nie było, po prostu organizm zbyt wymęczony żeby po biegu móc przyswoić jedzenie). Dojazd na start wymyśliłem tramwajem z pod hotelu - 15 minut. Dojechałem na czas, na miejscu jeszcze przerywnik fizjologiczny i na start!

Bartek stał na pierwszej linii - życzyłem mu powodzenia (chyba zadziałało - wygrał :) ) i sam byłem też już gotowy i bardzo zdeterminowany. Gorąco miało być, ale mam na to sposób - polewanie się wodą. Po dłuższym oczekiwaniu (ale punktualnie chyba) - RUSZYLIŚMY!

Na początku trzymałem się zająców na 3 godziny. Biegło ich dwóch - jeden starszy ode mnie, drugi za to młody. Ruszyli niestety za szybko, na tyle że czułem że przesadzają. Wg endo czasy były 4:08, 4:12, 4:10, 4:10, 4:15 na pierwszej piątce. A i tak trochę ich odpuściłem i trzymałem się około 50-100 metrów z tyłu. Słońce cały czas grzało, starałem się biec w cieniu i zawsze po najkrótszej trasie. Punkty z wodą były gęsto - co 2,5km (super!), a co 5km były punkty odżywcze. Grupa na 3 godziny miała około 25 osób. Gdy zbliżał się punkt z wodą starałem się albo podbiec kilka metrów do przodu żeby uniknąć problemu z potykaniem się o innych biegaczy, albo gdy już ich puściłem przodem to nie miałem już w ogóle tego problemu. To jeden z wielkich plusów maratonu w Lipsku - nie ma właściwie w ogóle tłoku! Było tak konfortowo że na cały maratonie nadłożyłem 200 metrów tylko! W Mediolanie natomiast na dystansie o połowę krótszym aż 315m...

Druga piątka wyszła zgodnie z planem: 4:22, 4:24, 4:10, 4:02, 4:04. To skaczące tempo trochę wynikało z profilu trasy i z wiatru. Czułem że jest trochę to problematyczne dla mnie - tętno było w okolicach 172... Dla porównania w moim obecne życiówkowym maratonie warszawskim z zeszłej jesieni (3:03:03) było ono cały czas w okolicach 165... No ale wytłumaczyłem sobie że tętno wyższe bo więcej się chcę postarać - bo wynik z Mediolanu (1:26:35) nie przekłada się tak wprost na 2:59:59 więc muszę się pomęczyć trochę więcej niż zeszłej jesieni.

I tak brnąłem w tą historię, trzecia piątka: 4:07, 4:14, 4:10, 4:10, 4:12. Samopoczucie jeszcze znośnie, ale jakie ma być na trzeciej dopiero piątce maratonu? Czwarta piątka: 4:13, 4:19, 4:16, 4:16, 4:17. Tutaj wreszcie (jak teraz na zimno patrzę) czasy były dobre. Natomiast sumując to wszystko to miałem już sporo nadrobione. Nie wiem czemu ja to nadrabiam, potem w maratonie za to płacę... na piątej piątce jeszcze nie zapłaciłem tak za mocno: 4:15, 4:29, 4:20, 4:27, 4:26. Nadal miałem jeszcze zapasu troszkę, ale widać po tempie co się święci.

Przyszła szóstka piątka na której dosłownie (i to już po 26km) mnie odcięło:


nie ma co już dalej się rozpisywać - wykres powyżej wszystko tłumaczy. Można się tłumaczyć pogodą (bo było za gorąco, polewanie na każdym wodopoju trochę pomagało, ale tylko trochę). Poza tym wiało - to też prawda, chowałem się jak mogłem za innych albo dawałem zmianę. Poza tym trochę podbiegów było - trasa to dwie pętle, na każdej górka 40 metrów i druga mniejsza. Ale spójrzmy prawdzie w oczy, moim zdaniem sortując po ważności przyczyny aż tak strasznego odcięcia to:
  • za mało kilometrów przebiegniętych w planie przygotowawczym
  • za mało długich biegów a te przebiegnięte miały skrócone często części szybkie
  • za szybkie tempo na starcie
  • temperatura, wiatr, podbiegi
Reasumując wyszła z tego piękna porażka - czas na mecie nawet już nie był ważny, przy tempie 6min/km musiał być zupełnie z innej bajki niż planowane 2:59:59. Wyszło w sumie:

 3:24:48


No i na tym można by zakończyć, gdyby nie to że jestem uparty i mam już plany. W trakcie biegu od razu przyszły myśli żeby zejść z trasy i spróbować za dwa tygodnie w Orlenie w Warszawie. Gdybym był zawodowym sportowcem to kto wie - może i bym tak zrobił.. ja jednak boję się tego efektu psychologicznego związanego z odpuszczeniem. Myślę że potem byłoby mi już łatwo często schodzić z trasy. Ja wolę zrobić z takiego biegu trening głowy i dokończyć go. Pewnie sportowo to ma mały sens żeby biec 4:15/km przez 26km a potem pozostałe 16km w okolicach 6:00/km (były i szybsze, przy punktach z wodą te kilkanaście metrów szedłem podczas picia wody więc tempo samego biegu było trochę szybsze). Jednak ja tak wolę - celem było dobiegnięcie - żeby nie przejść do marszu. W sumie udało się, jeden raz tylko musiałem na kilka sekund rozciągnąć kurcz (nie zdarzało mi się to już od dawna) no i przy wodopojach też maszerowałem podczas picia wody i od razu znowu zaczynałem biec.
I w sumie jestem dumny z tego że udało mi się dobiec. Naprawdę dużo mnie to kosztowało i psychicznie i fizycznie. A na domiar złego - w drodze powrotnej tramwajem przejechałem tylko jeden przystanek a potem z powodu wypadku gdzieś na trasie musiałem resztę drogi do hotelu pokonać na nóżkach! Razem zrobiłem w niedzielę ponad 52km - właściwie to ja jestem ultrasem!

Jeszcze anegdotka z trasy - nie tylko ja nieźle odpadłem, młodszy z zająców na 3 godziny został przeze mnie, mimo mojego żółwiego tempa, dogoniony zaraz po moim odpadnięciu :) Zagadałem po niemiecku (kilka słów znam) a on widząc mój typowo czerwony strój z napisem "POLSKA" odpowiedział krótko i na temat "ku*wa mać" (z niemieckim akcentem oczywiście). Potwierdziłem mu "genau!" i tak potruchtaliśmy sobie dalej mijając się co chwilę :)

Jak już pisałem na profilu fb - powodem tak słabego występu jest to że nie dałem rady czasowo się wyrobić z wszystkim - przede wszystkim rodzina, potem praca a bieganie gdzieś na końcu. No ale nie przejmuję się tym - grunt to mieć jakąś sensowną hierarchię wartości. Martwiłbym się gdybym zawalił któryś z tych dwóch pierwszych priorytetów :)

Na koniec jeszcze wrócę do tych dalszych planów - na razie mam krótko terminowo ustalone że w Orlenie poprawiam się na dychę, potem w Biegu Konstytucji na piątkę - skoro w połówce się udało, to i tutaj MUSI się udać. A potem (o ile znajdę coś pasującego) to spróbuję przez 2-3 miesiące pomęczyć długie biegi i trochę tak... od zera prawie startując w temacie maratonu - wydłużyć te wyniki na maraton. Jakiś pomysł na treningi już mam, ale jeszcze muszę to sprecyzować. Mam na to czas do końca kwietnia - kiedy te dwa krótsze dystanse pobiegnę. Nie wiem jak Wy, ale nie mogę się już doczekać tych długich biegów sobotnio-niedzielnych z moją najmłodszą pociechą w moim najnowszym gadżecie biegowym :)

Gadżet to oczywiście to na dużych kółkach ;)

2 komentarze:

  1. Brawo Leszek za walkę i nie odpuszczenie :) Więc o czym piszesz "boję się tego efektu psychologicznego związanego z odpuszczeniem". Mam tak samo - odpuszczanie wchodzi w krew :) Tym bardziej brawa, że mimo tego, że czas nie ten to dotarłeś na metę :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki, chociaż jak tak jak u Ciebie było w Grudziądzu to trzeba zejść bo szkoda sobie krzywdę zrobić... ale w innych przypadkach to ja wolę dokończyć. :)

    OdpowiedzUsuń

ADs