piątek, 29 września 2017

Maraton Warszawski 2017


Po 19 tygodniach przygotowań nadszedł moment próby. Jak to zwykle u mnie bywa: budzik nastawiłem na dość późno, chyba 2,5 godziny przed startem. Trochę się oczywiście potem musiałem sprężać - bo na start jechałem pociągiem i nie mogłem się spóźnić na pociąg. Poranne ablucje przebiegły dość typowo: lekkie i łatwostrawne śniadanie typu bułka z miodem popijana izotonikiem. Potem ostateczna decyzja odnośnie stroju - w sumie dzień wcześniej już przygotowałem czerwony zestaw z koszulką na ramiączkach. Zawsze za bardzo się grzeję podczas biegu - dlatego nie chciałem czarnej koszulki bo jest cieplejsza. Pakujemy się - worek do depozytu, do środka buty, żele, czip do buta (kto to jeszcze używa?) i na pociąg!
Po drodze na pociąg spotkałem znajomego (nasze dzieci w jednej klasie są) i mówiąc co do niego wszedłem z impetem w barierkę przy peronie. Udo mnie boli jeszcze teraz, po pięciu dniach... ale nic - jedziemy na start a deszcz siąpi i siąpi.
Na stacji Powiśle mam wrażenie że pada trochę mocniej. Idę na start - tam mam jeszcze trochę czasu, więc przebieram się, z kilkoma osobami zamieniam parę słów i oddaję worek do depozytu. Kolejka do toalety i idziemy do sektorów startowych! Po drodze na start okazuje się że w depozycie został mój pas z żelami :) Szybko do ciężarówki - uff udało się, jeszcze mi wydali.
Na starcie jestem więc już rozgrzany :) pada wciąż więc czapka z daszkiem się przydaje. Sen o Warszawie i ruszamy!

Część pierwsza - wyrywamy jak głupi

Najpierw typowy problem na maratonie - jakim tempem biec? Chmury nisko więc poleganie na GPS'ie co do sekundy nie ma sensu. Oznaczenia kilometrowe są delikatnie mówiąc z tyłka. Po czwartym kilometrze kilka osób ma różnicę prawie 300 metrów na tym jednym kilometrze (nie sumarycznie). No to co, może z zającami na 3 godziny trzeba biec? Tak zrobiłem i okazało się to największym błędem z trzech możliwych opcji do wyboru. Zające rok temu biegły bez sensu, ale w porównaniu do obecnego roku to było super dobrze! Tym razem było ich dwóch - jeden wyrwał jak by biegł na 2:55, drugi wyrwał trochę wolniej, ale też dużo za szybko. W efekcie po 5km miałem ponad 20 sekund nadróbki a szósty kilometr wyszedł w 4:01! Wtedy już dałem sobie spokój i z tych trzech opcji wybrałem to co już zawsze będę teraz wybierał - bieg na zegarek. Puściłem zająców przodem, ponarzekaliśmy sobie z innym biegaczem który tak samo zrobił i biegłem swoje od tego czasu. 

Część druga - biegnę sam
 
Tempo od razu wróciło do sensownych zakresów czyli 4:16/km plus minus kilka sekund. Mimo że niby wszystko wyglądało dobrze - tętno było w dobrym zakresie około 165 to od początku biegu czułem że coś jest nie tak. Biegło mi się za ciężko, na początku maratonu powinno być luźno, co najmniej do połowy. Tutaj jakoś nie szło i nie wiem ciągle czemu. Może tak jak można mieć "dzień konia" to możliwe jest też "dzień nie-konia" :) ?
Ten odcinek był długi - po Puławskiej przyszła kolej na Ursynów, zbieg do Świątyni Opatrzności (nie rozumiem czemu trasa wiedzie przez ten odcinek drogi jednokierunkowej o bardzo słabej jakości z progami spowalniającymi). Potem na dole już jest super - nowa droga, więcej trochę ludzi. Jednak pogoda była bardzo nie-kibicowa. Padało albo mżyło cały czas. Do biegania było nie tak źle, może trochę ta wilgotność przeszkadzała tylko - widać to zresztą po czasach elity i mężczyzn i kobiet - słabe były.
Wracając jednak na trasę - u mnie bez zmian - zwolniłem do 4:16/km i próbowałem tyle biec. W praktyce wychodziło troszeczkę wolniej i to było dziwne. Ale nie przejmowałem się - nadróbka po biegu początku z zającami była duża. Tracąc po kilka nawet sekund na kilometr i tak byłem dużo do przodu. Wracając po Wisłostradzie skręciliśmy w Gagarina i zaraz w prawo w Łazienki. To jest piękny odcinek, jednak bieg po żużlu nie jest tak łatwy jak po asfalcie. Tam też jest połówka biegu i miałem tam 1:29:14 - czyli 46 sekund nadróbki. Dużo niestety. No nic, teraz jeszcze powinno być spoko, a prawdziwa praca od 32-35km. Tak jednak nie było. Cały czas tracę po kilka sekund i nie wiem właściwie dlaczego. Chyba nie chciałem za mocno przyciskać bo to dopiero trzecia dycha i właściwy maraton przede mną - chciałem chyba pobiec szybciej końcówką i nie wypruć się z sił wcześniej. Przebiegamy na Pragę, robimy tam kółko i zaczyna się rzeźnia.

Część trzecia - dramat

Na 30km wbiegłem z czasem dokładnie na 3 godziny - już bez żadnego zapasu. W sumie to jeszcze nie jest problemem, teraz powinienem się zebrać w sobie i przycisnąć. Ale niestety zaczyna się dramat... a zaczyna się podbiegiem na Most Gdański. Orgi narysowały w profilu trasy że podbieg nieduży:


Co oczywiście nie ma związku z rzeczywistością - ten podbieg nie ma jak na profilu narysowano 10 metrów tylko około 25m - na trzech kilometrach. Spodziewałem się że tutaj stracę co nieco. I tutaj się nie pomyliłem :) Czasy wyszły 4:30 obu kilometrów i zniszczył mnie ten podbieg na tyle, że od niego zaczęło się nie walczenie o wynik w granicach 3 godzin, a walka o dobiegnięcie w jednym kawałku. Nie chciałem odpaść kompletnie i dojść do tempa rzędu 6min/km. Więc nie cisnąłem 4:16/km na tym 33 kilometrze bo miałem ich przed sobą jeszcze 10. Gdybym tak zrobił to może bym jeden kilometr jeszcze wytrzymał a potem spadł w otchłań i skończył w 3:20 albo wolniej... już tak było w Wiedniu, Lipsku i Los Angeles. Nauczony doświadczeniem zwolniłem trochę, ale nadal próbowałem biec sensownym tempem. I niestety nie udawało mi się - wyszło 4:50 przez 3km a potem zaczęło rosnąć: 5:00, 5:15, 5:30 (!) potem się trochę odbiłem i zeszło na końcówce do 5:00.
Zaczęły mnie łapać kurcze, trochę musiałem zadrobić nogami i udało się nie przejść do marszu ani nie zatrzymać nawet na rozciąganie. I w sumie z sukcesów to tyle :)
Moim głównym problemem była walka o dobiegnięcie poniżej 3:10. Nie wiem po co - żeby to lepiej wyglądało? Raczej tak. Naprawdę musiałem mocno walczyć żeby to się udało. Ta ostatnia pętla po Żoliborzu zawsze mnie dobija. Mimo że tam stała Żonka z najmłodszą córką i kolega ze studiów i kolega z pracy - ja już byłem tak wypompowany że nic mnie to nie zmobilizowało. To znaczy na chwilę tak, ale bardzo krótką niestety. A potem samotność długodystansowca. Wyprzedziło mnie trochę osób - wiadomo, odpadłem o prawie 10 minut.
Ostatnia prosta fajnie zrobiona: tunel z tlenem, pas do lądowania zrobiony z LOTem, jeszcze raz moja połowa rodzinki kibicująca mi i wreszcie jest - moja upragniona meta.
Na mecie byłem wyjątkowo wymęczony. Pogadałem chwilę z Wybieganym (złamał porządnie 3h - gratki!!!) i z Krasusem (tym razem sztafeta), a potem z Żonką poszliśmy na posiłek regeneracyjny, po drodze jeszcze Matka Biega ze swoją gromadką (nasza była trochę podzielona - dwie starsze w domu a kibicowała tylko najmłodsza). No i dłuuugi marsz do samochodu, ten marsz długo zapamiętam :)

Wnioski

Dobra, czas na wnioski - co właściwie poszło nie tak? Chętnie poczytam w komentarzach jak to z boku wygląda. Ja sam nie do końca wiem. Myślę że (jak zwykle) było kilka powodów, w kolejności od najważniejszych:
  • za mało długich biegów
  • za mały łączny kilometraż
  • za mocny trening dwa tygodnie przed maratonem (Półmaraton Tarczyn)
  • za mało ćwiczeń w domu (zakres ruchu, mięśnie głębokie, rozciągnięcie)
  • za mokra pogoda
  • uderzenie w udo przed biegiem (czuję jeszcze teraz, pięć dni po biegu)
Mimo to nie uważam tego biegu za całkowitą porażkę. Jednak wynik 3:09:34 pokazuje że nie jest tak źle. Sądząc po 1:24:59 w połówce warszawskiej - stać mnie (jak zawalczę odpowiednio też głową!) na te 2:59:59.
I mam zamiar jeszcze raz spróbować!














Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

ADs