Piszę na szybko bo tak bardzo jestem zadowolony że chcę się od razu pochwalić. A to zadowolenie to z mojego startu w Biegnij Warszawo oczywiście - taki był plan przecież na ten tydzień. Zmodyfikowałem więc swój plan treningowy na ten tydzień: akcent zostawiłem ten z tempem maratońskim, a za drugi akcent uznałem ten wyścig na dychę z soboty. Poza tym zrobiłem wolny piątek i optymistycznie założyłem że bieg długi zrobię w niedzielę.
Przygotowania do biegu zacząłem w piątek - odbierając pakiet na Łazienkowskiej. Oj była kolejka - dojechałem parę minut po otwarciu biura zawodów a i tak czekałem 25 minut w kolejce. Jak wyszedłem z biura to kolejka była jeszcze sporo dłuższa... może lepiej by było to rozwiązać tak jak w Dublinie na półmaratonie zrobili - wysłali każdemu pocztą przed zawodami numer startowy i nie było potrzeby w ogóle robienia biura zawodów. A tutaj na Biegnij Warszawo nie byłoby to trudne bo pakiet startowy składał się aż z trzech rzeczy:
- plastikowy worek na depozyt
- numer startowy
- mała saszetka z owsianką 60 gramów
W sumie była jeszcze koszulka, można by ją na mecie wręczać chociaż rozumiem że organizatorom tutaj zawsze bardzo zależało żeby te koszulki założyć już na sam bieg.
W sobotę bieg zaczynał się o 12:00. To dość późno, trochę nie wiadomo co i której zjeść żeby nie mieć problemów z żołądkiem z jednej strony, a nie być głodnym z drugiej. Ja więc rano zjadłem naleśniki (takie typu amerykańskiego "pancake", ale zrobione samemu - nie z gotowego proszku). W sumie spora porcja bo coś powyżej 300g tego było plus syrop klonowy czy z agawy. Do tego baton energetyczny Clif i izotonik. Kaloryczne to było i to bardzo, więc głodny nie byłem, a że robione samemu to było pewnie dość zdrowe (chyba się to nazywa niski poziom glikemiczny) więc głodny nie byłem, a i problemów żołądkowych żadnych nie było.
Biegliśmy razem z żonką, na szczęście córki już na tyle podrosły że mogą spokojnie się ogarnąć same przez ten krótki czas gdy nas nie było w domu. Podjechaliśmy więc samochodem pod start, wysadziłem ją tam żeby sobie na spokojnie poszukała toi-toi'a :) a sam zaparkowałem po drugiej stronie parku i pobiegłem na start. W sumie fajnie, bo przebiegłem przez całe Łazienki, wyszło półtora kilometra i miałem od razu rozgrzewkę. Dorobiłem jeszcze potem ćwiczenia, skipy, przebieżki i wyszło troszkę ponad trzy kilometry tej rozgrzewki. Jeszcze się udało spotkać na starcie z moją Karoliną i poszliśmy w swoje strefy startowe.
Na Biegnij Warszawo (jeżeli chcemy biec szybko) to bardzo ważne żeby stanąć na samym przodzie. Inaczej tłum na starcie ludzi nas tak przyblokuje że będzie bardzo duża strata czasu. Stanąłem więc w pierwszej połowie pierwszej strefy, jakieś pewnie 10-15 metrów od linii startu. Na starcie pogadaliśmy z biegaczem z Turku (pozdrawiam!) sporo tam ludzi znam przez moje wyjazdy ze Zbyszkiem o których tu często piszę. I po chwili ruszyliśmy!
Mój plan na ten big był taki: ponieważ zegarek (jak zwykle bardzo optymistycznie) twierdził że mogę pobiec w 40:40 to ustawiłem sobie to jako plan maksimum. Pomyślałem co powinno być planem minimum i doszedłem do wniosku że złamanie 41 minut - tylko 20 sekund różnicy między minimum a maksimum to mało, ale na tyle się czułem i tak wskazywały moje ostatnie czasy z wyścigów na 5km. Ustawiłem sobie więc wirtualnego partnera w zegarku na tempo 4:05, włączyłem automatyczne zaliczanie okrążeń co 500 metrów żeby kontrolować tempo i miałem zamiar biec według zegarka. Zająców na tym biegu nie było (przynajmniej ja nie widziałem) a oznaczenia kilometrowe na biegu tego typu (czyli raczej zorientowanym na zabawę, a nie na ściganie się) mogły nie być rozstawione zbyt dokładnie. Dlatego patrzyłem na zegarek przede wszystkim.
Profil trasy był dość pofałdowany, ale dla mnie dobrze dobrany - chodzi o to że najwyższy punkt trasy był około 6,5km. Najpierw albo płasko albo niezbyt strome podbiegi, a potem z górki do mety (choć z małymi przerwami na nieduże podbiegi).
Pogoda była naprawdę super - 10,5 stopnia, brak deszczu, niska wilgotność chyba bo odczuwalna temperatura moim zdaniem była idealna (nie było za zimno na starcie, w trakcie biegu się nie przegrzałem). Wiatr momentami tylko przeszkadzał i nie za bardzo.
Dobra, to ruszyliśmy i starałem się trzymać tempo wg zegarka. Nie chcę tego za długo opisywać - okrążenia wpadały co pół kilometra, powinny być co 2:02,5 a wychodziły minimalnie szybciej. Kontrolowałem to - na początku łatwo jest pobiec za szybko, więc starałem się zwalniać gdy zegarek pokazywał że wyprzedzam wirtualnego partnera. W ten sposób nie biegłem za szybko, starałem się nie odstawiać tego wirtualnego partnera o więcej niż 5 sekund na kilometr - co dawało średnie tempo 4:00/km. Trochę się tego bałem bo to dawało wynik 40 minut na mecie, a ja byłem pewny że 40:40 to moje maksimum. Jednak biegło się dobrze, tętno było rozsądne (jak na dychę), więc trzymałem to tempo.
Około czwartego kilometra zaczęło być trudniej z utrzymywaniem tego tempa 4:00/km. Wiedziałem jednak że do 6,5km jest co chwilę pod górę (a potem będzie w dół) więc to mnie podtrzymywało na duchu. Mobilizowałem się na tych podbiegach, nie odpuszczałem i wyprzedzałem innych dzięki temu. Ten najwyższy punkt trasy był zaraz po drugim moście, ten ostatni podbieg trochę mnie zmęczył i straciłem tam trochę z mojej przewagi nad wirtualnym partnerem (powiedzmy z 30 sekund do 22 chyba spadło). Wtedy jednak zaczęła się zwykle najtrudniejsza część biegu, a tutaj była ona w większości na sporym zbiegu. I to naprawdę mi pomogło - nadrobiłem co nieco. Oznaczenia kilometrowe były rzeczywiście niezbyt dokładne - bywało że miałem stratę 12 sekund do czasu 40 minut na mecie, a na mecie wyszło zupełnie inaczej (jak się zaraz okaże). Więc mając tyle straty i wiedząc z doświadczenia że ostatnie 2-3 kilometry zwykle są wolniejsze wychodziło mi że mam szanse na czas 40:20-40:30 na mecie. I bardzo mnie to ucieszyło - to byłoby i tak sporo szybciej niż mój zakładany plan maksimum!
Udało mi się ogarnąć po tym podbiegu na siódmym kilometrze (wiadomo - na zbiegu to nie jest trudne) i przyspieszyć na zbiegu! Na ostatniej prostej był podobno podbieg, ale go nie poczułem i ostatnie okrążenie było najszybsze - w tempie 3:42/km i na mecie ze zdziwieniem przekonałem się że dobiegłem w czasie:
39:39
Strasznie mnie to podbudowało, w sumie nie wiem czy naprawdę dobrze była wymierzona ta trasa bo zegarek powinien pokazać troszkę ponad 10km a mi pokazał 9,92km... no w regulaminie napisali że mają atest PZLA i IAAF... no to załóżmy że mój zegarek miał zły dzień. Ale naprawdę - świetnie się czuję po tym biegu - prawie minutę szybciej niż mój plan maksimum i złamane 40 minut z takim zapasem! Naprawdę nie liczyłem na tak dobry wynik :)
Po biegu pogratulowałem i pogadałem z paroma kolegami i szybko poszedłem chodnikiem wzdłuż trasy biegu dopingując biegnących i szukając mojej Karoliny. Startowała z trzeciej fali (mogła z drugiej myślę) więc chwilę mi zeszło, w końcu ją znalazłem i jak zwykle dołączyłem do niej, pomogłem w biegu do mety, tylko zbiegłem przed samą metą żeby przez matę z czytnikami drugi raz nie przebiegać. I jej też poszło niesamowicie dobrze. Chyba tak było dla większości biegaczy - bo warunki, trasa, no chyba wszystko zagrało tutaj i łatwo było o super wyniki!
To jeszcze trochę zdjęć i statystyk:
Przed startem
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz