środa, 28 września 2016

Maraton Warszawski pod znakiem trójek



Maraton Warszawski to wyjątkowy bieg - po raz pierwszy pobiegłem duży maraton po raz drugi w tym samym mieście. Biegałem jeszcze w Lęborku dopóki odbywał się tam maraton, ale nie były starty przygotowywane pod wynik, tylko z sentymentu. Drugim powodem wyjątkowości było to, że z racji zostania po raz trzeci rodzicem (już niedługo) nie wiem na ile to zmieni moje możliwości biegania, trenowania czy startowania. A trzecim powodem jest to że do biegu tego przygotowywał mnie trener. Coś co zdarzyło mi się dotychczas tylko raz - podczas Wyzwania Runner's World w zeszłym roku. Wtedy efekty były całkiem dobre - w pięć miesięcy (od maratonu w Gdańsku w maju do Poznania w październiku) poprawiłem się o 6,5 minuty (z 3:14:51 na 3:08:28). Potem w Rotterdamie było na wiosnę słabo i teraz celem miało być połamanie trzech godzin.Jak to ogłosiłem we wpisie w lipcu:

Zdążyć z trójką przed trzecim.

W tym roku w marcu skończyła się era trójek w moim życiu (czterdzieści lat minęło), ale w końcu października zacznie się nowa era trójek: powinna przybyć nam trzecia pociecha. Żeby to uczcić postanowiłem rozprawić się z jeszcze jedną trójką, czyli przebiec maraton poniżej trzech godzin.
Cel realny bo biegam już od 5 lat i powoli doszedłem do 3:08 ostatniej jesieni.
Od początku listopada spodziewam się biegania, ale w większości pomiędzy szkołą, ewentualnie przedszkolem i kołyską :) no cóż, na szczęście są wózki biegowe dla dzieci – już zacząłem się za nimi rozglądać!


Miało więc być trochę tych trójek w tym maratonie: koniec trójki z przodu wieku, trzecia pociecha w drodze i złamanie trzech godzin.
Zwykle nie biegam z trenerem, kiedyś pisałem o tym dlaczego, ale minęły od tego czasu trzy lata, warto było spróbować czegoś nowego i w ten sposób (przy pomocy wyżej zacytowanego wpisu) wygrałem konkurs portalu pokonamgranice.pl i miałem opiekę trenerską przed Maratonem Warszawskim. 

Przygotowania były więc nietypowe - plan dostawałem sukcesywnie, konsultacje odbywały się mailowo, telefonicznie i sms'ami. Z ciekawych rzeczy: po raz pierwszy robiłem treningi siłowe na siłowni, miałem też dużo siły biegowej zaaplikowanej, potem treningi szybkościowe a na końcu cyklu weszły też długie biegi. A co z tego wyszło - już opisuję!

EXPO

Przed maratonem trzeba odebrać pakiet. Tym razem pojechałem z córkami na expo jeszcze w piątek. Dużo mniej ludzi, można było obejrzeć stoiska (choć ciężko z dwoma rozbrykanymi córkami), no ale wziąłem wklejkę na łapę z rozpiską czasów (zdjęcie na samej górze).




No to skoro fajnie było, to wpadliśmy jeszcze raz w sobotę - tym razem już całą rodziną (razem 4 i pół człowieka). Zjedliśmy 4 porcje makaronu, zakupiłem żele "Ale" - jednak na te się zdecydowałem, pasuje mi ich konsystencja.
Jednak maraton we własnym mieście ma wielkie plusy - w sobotę nie zwiedzałem miasta, tylko mogłem oszczędzać nogi przed wielkim dniem.

PORANEK

Jak to maratoński poranek - spałem na dole żeby nie budzić wszystkich czterech dziewczyn pobudką o 6:30 (tak, wiem - powinno się wcześniej wstać, ale straszny leń jestem). Szybkie śniadanie żeby już żołądek rozruszać - cztery tosty z masłem i dżemem plus izotonik. Wizyta w kibelku jedna za drugą - w sumie cztery przed startem (czy to normalne???). Ubrałem się w strój przygotowany poprzedniego wieczoru: 
 

 
Jeszcze kolega z osiedla się podłączył (na piątkę biegł tego dnia) i pojechaliśmy samochodem. Dojechaliśmy szybko - przy parku Krasińskich przed ambasadą chińską było miejsce, spokojny marsz na start i byliśmy całkiem-całkiem przed czasem. Ja wtedy zrobiłem mają rozgrzewkę - przed maratonem raczej mało biegam żeby oszczędzać paliwo - wyszło tego około kilometra z kilkoma przyspieszeniami na koniec, oczywiście nie muszę wspominać o kolejnej wizycie w kibelku (było ich dużo - fajnie, bo zwykle z tym jest problem na imprezach masowych). No i "Sen o Warszawie", trochę życzeń od znajomych co stali obok mnie na starcie i...

BIEG


Najpierw Krakowskie Przedmieście. Na starcie mimo że stałem blisko zająca na trzy godziny od razu straciłem do niego sporo bo się stawka rozciągnęła - jednak wąsko trochę było. Ale spokojnie, powtarzam sobie - nie gonimy. Utrzymuję stały dystans, ale coś mi nie pasuje. Trochę gps niby wariuje bo wysokie budynki wokoło, ale tętno za wysokie i wydaje mi się że tempo też wyśrubowane. No i rzeczywiście - przy pierwszym km wychodzi tempo 4:05/km! Kolejny kilometr 4:14 - może być, ale potem kolejne to znowu 4:12, 4:12 - zaczynam się niepokoić. Tętno też powyżej 170 a spodziewałbym się z 5 mniej. Na piątce widzę że mam 20:54 - a powinno być 21:19 - to aż 25 sekund szybciej czyli 4:11/km zamiast 4:16/km! No nic, biegnę dalej i pomstuję. Zając nie zwalnia - na 10km łapę międzyczas 42:04 - czyli już nadróbka wynosi 35 sekund! A zając cały czas z przodu, nie próbuję go gonić bo widzę że biegnie za szybko. On ma życiówkę 2:50 i to nie taką świeżą, poza tym jak się potem okaże biegnie tylko połowę dystansu - więc on to tempo wytrzyma, ja w końcówce - nie sądzę. Biegniemy przez Puławską, trochę mnie denerwują dwie rzeczy: bieganie z zającem jest fajne (o ile biegnie założonym tempem) bo w grupie łatwiej ochronić się przed wiatrem (tego dnia nie wiało prawie), ale są też minusy: na punktach odżywczych była walka o ogień, ludzie się poślizgiwali, nawet jeden się przewrócił (na szczęście niegroźnie) - straszny tłok się robił przy wodzie... poza tym niektórzy sobie załatwili asystę na rowerach która jechała w tym naszym małym tłumiku i dodatkowo utrudniała bieg. Trasa wiodła na Wilanów wąską asfaltówką, przy Świątyni Opatrzności skręciliśmy w lewo i znowu było przed nami trochę prostej. Na 15km 1:03:25 - czyli wreszcie nie nadrabiamy nic więcej! Zostało 34 sekundy do przodu. Po kilku kilometrach dołączył drugi Maciek-zając (ten z Warszawiaków) - życiówka 2:45. Od tego czasu biegli razem. Na 20km czas 1:25:01 czyli już trochę tracimy - zostało 18 sekund nadróbki. Na półmetku 1:28:38 czyli 22 sekundy do przodu. Wtedy schodzi pierwszy zając a my jesteśmy w Łazienkach i dajemy po szutrze do przodu :)
Drugi zając zajmuje się omawianiem polskiej ligi i chyba nie patrzy na tempo. To siada na tyle że doganiam powoli tą grupę z zającem, mimo że widzę że zwolniliśmy po czasach. Na 25km 1:46:28 czyli już tylko 10 sekund zostało na plus. Zając moim zdaniem zwalnia jeszcze bardziej. Na 30km jestem już przed nimi, znalazłem nawet takie zdjęcie gdzie to właśnie widać:


Oglądam się za siebie a tam widać czerwony znaczek który zając miał przyczepiony z napisem "3:00". Mimo że ich wyprzedziłem to na 30km mam 2:07:55 czyli tylko 3 sekundy nadróbki. Oni muszą już mieć stratę bo na starcie byli przed mną a teraz są za mną. Mogą mieć już 15-20 sekund straty tutaj. Ciągnę teraz już sam, tempo udaje się utrzymać! Nadchodzi najtrudniejszy moment - zbliżam się do 35km. Tempo troszkę siada, ale jest to rzędy tylko 10sek/km - to jeszcze nie jest tragedia jak a zwykle mi się w końcówce maratonu przytrafiała. Na 35km mam 2:30:07 i nadal jestem przed zającami. A mam 49 sekund straty już! Oni moim zdaniem mieli tu już ponad minutę. Wyprzedził mnie zaraz potem zając, ale jeśli mam być szczery - taka taktyka to porażka. Najpierw 10km dużo za szybko - zagotowanie biednych biegaczy, potem odpuszczenie tempa i pogoń na ostatnich 7km na 3:00 - zające co mają super życiówki i biegną połowę dystansu na pewno dadzą radę, ale ich podopieczni moim zdaniem mieli małe szanse przy tej taktyce dobiec na 3:00...
Ja tymczasem walczę - przy placu Wilsona dostałem zamówioną wodę od Hani i jej męża którzy tam kibicowali (dzięki!). Wypiłem co nieco, reszta ochłodziła mi czuprynę i zaczął się prawdziwy maraton. Z plusów: nie odpadłem całkowicie, najsłabszy był tylko jeden kilometr nr 38: 4:46 i jeszcze 39-ty w 4:43, ale reszta to: 4 kilometry po ok. 4:34. To był najgorszy mój okres tego dnia, natomiast była jedna super rzecz: ostatnie 1200 metrów przed metą podniosłem się i pobiegłem naprawdę w dobrym tempie! Garmin pokazał że w 4:12/km a wg oficjalnych międzyczasów od 40km do mety miałem tempo 4:20/km (41-szy w 4:24 chyba a ostatnie 1195m szybciej niż średnia). Ostatnie metry endo pokazuje że były w tempie 3:18/km!!Z tego jak finiszowałem i jak się czułem po biegu to jestem bardzo dumny. Może trochę pomógł doping na ostatnich metrach - kolega z pracy wspierał mnie na rowerze (jechał po chodniku a nie po trasie więc w porządku ;) ) - dzięki Andrzej!

Za metą chwila na rozmowy z kolegami, medal, do samochodu żeby wrócić szybko do domu. Zasłużone gratulacje w domu i szybko przebrać się bo najstarsza córka o 14:30 zaczyna mszą przygotowania do pierwszej komunii. No a to co się potem stało to może już pominę, ale dalszej części dnia też długo nie zapomnę (szaleńcza jazda do szpitala z rozbitą głową córki - "atrakcje" do końca dnia zapewnione, na szczęście wszystko się dobrze skończyło, nawet szwów ani tomografii nie było). Tak to już jest u biegaczy-amatorów co mają rodzinę, pracę a gdzieś na końcu czai się hobby zwane bieganiem :)

Dzień był naprawdę wyjątkowy i ta życiówka - jak by to powiedzieć jak klamrą pięknie spina całą opowieść: skończyła się era bycia trzydziestolatkiem, zaraz pojawi się trzecia córka, miało być złamanie trzech godzin, a czas na mecie wyszedł - zobaczcie sami:

3:03:03


:)






1 komentarz:

  1. Nic tylko pozazdrościć takiego rewelacyjnego wyniku :) Oby w przyszłym roku udało mi się dopingować Ciebie w złamaniu 3:00! - Andrzej

    OdpowiedzUsuń

ADs