Jakiś czas wpadłem na pomysł żeby
dokładnie dziesięć lat po moim maratońskim debiucie pobiec
maraton w tym samym miejscu – czyli Paryżu. Ten mój debiutancki
opis możecie przeczytać tutaj. Wtedy było to dla mnie coś
wielkiego, nieznanego i coś czego się bałem. Sam pomysł
przebiegnięcia maratonu gdzieś tam u mnie w głowie się pałętał,
ale nigdy nie podejrzewałem że byłbym w stanie go zrealizować.
Dopiero jakoś w 2011 czyli w wieku 35 lat zacząłem regularnie
biegać. Wciągnęło mnie to na tyle że od wakacji gdy zacząłem
od biegania 5km raz na dwa dni doszedłem powoli do przebiegnięcia
Półmaratonu Warszawskiego na wiosnę i to w czasie 1:38:xx –
teraz z perspektywy czasu widzę że było to wielkie osiągnięcie.
Wtedy oczywiście apetyt rósł w miarę jedzenia. Żeby mieć
motywację zapisałem się na maraton w Paryżu – motywację miałem
ja do treningów i Żona do wyjazdu ze mną :) więc w kwietniu 2012
udało się nam załatwić opiekę mojej Mamy dla naszych dwóch
córek i polecieliśmy na weekend do stolicy Francji. Pamiętam że
było już wiosennie, chociaż nie było ciepło, ale w porównaniu z
Polską i tak dużo cieplej. Pozwiedzaliśmy co nieco, a ja
przebiegłem ten mój maratoński debiut w czasie troszkę poniżej 4
godzin: 3:59:xx. Przed maratonem złapałem jakieś gruypo-podobne
coś, niby się wyleczyłem jeszcze przed wylotem, ale bałem się
cisnąć mocno (plan był żeby pobiec w 3:45) więc taki czas mnie
ucieszył. Z tego maratonu przywiozłem Żonę która się przekonała
sama z siebie do biegania, stojąc ze mną w kolejce do wejścia na
expo i patrząc na te tłumy starych Francuzów i Francuzek którzy
byli tacy wysportowani i pełni życia mimo zaawansowanego wieku
łatwo się przekonać do tego hobby. I dzisiaj dziesięć lat po
tamtym wyjeździe mamy oboje takie fajne hobby: biegamy sobie
regularnie oboje, czasami razem, częściej oddzielnie bo małe
dzieci wymagają opieki. Przez ten czas przybyła nam trzecia córka,
ale nadal mamy to hobby i bardzo to jest fajne. Wyjeżdżamy
regularnie na biegi – najczęściej to ja biegnę, ale zdarza się
że kibicuję a biegnie moja Żonka.

W Paryżu już kwitły drzewa, trochę je chyba zmroziło dzień wcześniej...
Do każdego maratonu jakoś tam się
przygotowuję, zwykle to 16 do 18 tygodni realizacji planu
treningowego z książki, ale bywa że mam przygotowywany plan pode
mnie. I tak było tym razem – celem był przebiegnięcie w dobrej
formie i nie odpadnięcie w trakcie. Po drodze był start kontrolny w
Wiązownie i wyszedł całkiem dobrze: przebiegłem równo i w tempie
nawet troszkę lepszym niż by wynikało z wcześniejszej piątki
pobiegniętej w City Trail. Na papierze wyglądało więc dobrze,
miałem opracowaną strategię na ten bieg: pobiec na około
3:17-3:18 przy czy zacząć wolniej o około 7 sek/km i po pierwszej
dyszce przyspieszać stopniowo.
Pogoda była w piątek straszna,
pojechaliśmy z dziewczynkami do Disneylandu (jednak komercja
wygrała) i był śnieg (!) i strasznie zimno. Nawet za dużo tam nie
użyliśmy atrakcji, zresztą nie polecam za bardzo bo głównym
zajęciem w tym parku jest czekanie w kolejkach. Patrząc na maraton
wyglądało to źle: prognozy mówiły że temperatura będzie rano
blisko zera, udało mi się dokupić bluzę termiczną pod kolor –
identyczną jak w Monachium zresztą :) skarpetki cieplejsze i
bandanę na głowę, byłem więc dobrze przygotowany.
Podjechałem
rano na start komunikacją miejską, udało się wszystko dobrze
ogarnąć – toaletę, picie, jedzenie.

Na starcie było zimno ale
nie zamarzłem. Zresztą atmosfera była super – tak samo jak
zapamiętałem to sprzed dziesięciu lat!
Miałem blok startowy na czasy
3:15-3:30 więc ustawiłem się na samym końcu bo nie chciałem się
przepychać na starcie i dobrze zrobiłem. Mimo że to strasznie
masowa impreza na ponad 40 tysięcy ludzi to nie było tłoczno bo
puściłem przodem ścigaczy a sam wybiegłem na samym końcu i jak
ich wyprzedzałem to było już szeroko więc bez tłoku.
Starałem się biec około 4:44/km żeby
zacząć wolniej. W planach maksimum myślałem o 3:15 a minimum
3:20. Więc zacząłem 4:44 co jest czasem na 3:20 na mecie i
planowałem tak przebiec pierwsze 10km a potem postarać się
przyspieszyć o ile organizm pozwoli. Ustawiłem zegarek na
obserwację tempa okrążenia i łapałem czas z oznaczeń
kilometrowych. Czasami były trochę przesunięte moim zdaniem,
zegarek czasami wariował gdy biegliśmy między wysokimi budynkami,
ale w większości bieg był przez bardzo szerokie paryskie bulwary
albo przez dwa duże parki (lasy de Viscennes na wschodzie i buloński
na zachodzie). Początek wyszedł bardzo fajnie – biegło mi się
dobrze, nawet zaryzykuję że lekko. Start jak zwykle spod Łuku
Triumfalnego, potem obok kolumny na Placu Zgody, pałac Garnier przy
operze, Plac Bastylii i tak minęła pierwsze dycha gdy wybiegliśmy
z miasta do lasku de Viscennes. Złapałem czas 47:18 co oznacza że
średnie tempo wyniosło 4:43,8/km – idealnie! Teraz spróbowałem
przyspieszać, najpierw do 4:37. Trochę tempo mi się rwało –
miałem tu wrażenie że to z winy przesunięć znaczników
kilometrowych albo wariowania momentami zegarka, w każdym razie
patrząc na średnią całej drugiej dych to wyszło dobrze bo
zameldowałem się na 20km w 1:33:34 czyli średnie tempo drugiej
dychy było 4:37,6/km. A sama trasa to było dokładnie całe
dziesięć kilometrów po lesie de Viscenennes – bardzo fajne
miejsce i przyjemnie się tam biegło.

Teraz czekało mnie 15km przez miasto
ze wschodu na zachód. Muszę wspomnieć o paryskich kibicach. Na
pewno część z nich to byli turyści, ale sami paryżanie robili
świetną robotę – krzyczeli „allez, allez” dopingowali, byli
bardzo głośni. Robili przewężenia jak na Tour de France –
bardzo to było fajne i nie widziałem aż tak żywiołowego dopingu
w innych miejscach. To też jeden z powodów dla których warto tu
pobiec i wrócić tutaj.
Po chwili był znacznik półmaratonu –
chciałem tam wbiec ze stratą około 70 sekund do planu maksimum
3:15 czyli w 1:38:40 a wbiegłem w 1:38:30 – czyli było to tempo
na 3:17 na mecie. Teraz plan był aby zacząć odrabiać te stratę o
ile się da. Czyli przyspieszyć dl 4:34/km i tym tempem przebiec już
do mety i wbiec z czasem 3:15. I w sumie najpierw jakoś to szło,
powiedzmy przez 5 kilometrów, ale 26-ty kilometr już był w prawie
5 minut i jakoś w trybie awaryjnym z tempami średnio 4:55/km
dobiegłem do końca 31-go kilometra. I wtedy po prostu nie miałem
już sił. Jest tam podbieg na którym sporo ludzi przechodziło do
marszu i niestety ja też nie dałem rady. Miałem jeden z
najgorszych „zgonów maratońskich” w karierze – te ostatnie 11
kilometrów było często przeplatane marszem, średnie tempo 6:35/km
pokazuje że sporo było marszu.
No generalnie tragedia, odpadłem jak
jakiś niewytrenowany zawodnik i chyba to dlatego że jednak za mało
miałem długich biegów. Tylko jeden powyżej 30km – u mnie tak to
się kończy w takich sytuacjach – czas na mecie:
3:39:26
A co do pozytywów – ten cykl
treningowy dobrze mnie przygotował do krótszych dystansów bo to
jak się poprawiłem od jego początku wygląda naprawdę dobrze. Nie
był zbyt agresywny więc nie miałem żadnej kontuzji i nawet po tak
męczącej końcówce maratonu nie mam bóli and żadnych innych
uszkodzeń, a w sumie to jest najważniejsze w moim bieganiu.
Chciałbym przebiec równo – tak jak mi się to udało w Brukseli
ostatnim razem, ale pewnie trzeba będzie do biegania włączyć
więcej takich trzydziestek – ze 4-5 minimum.
To teraz pomyślę co by tu zaplanować,
trzeba to zgrać z planami startowymi Żony, z obozami i innymi
atrakcjami córek, z wyjazdami wakacyjnymi całej naszej piątki –
nie jest to prosta sprawa logistyczna :) Ale na pewno coś fajnego
wymyślę bo po tym wyjeździe, mimo że sportowo to była trochę
tragedia :) to jednak nadal podoba mi się to bieganie i turystyka
maratonowa :)