środa, 13 kwietnia 2016

Maraton Rotterdam



Rotterdam maraton miał być moim uwieńczeniem "przepracowanej" zimy. Nie było planu B, miał być za to dobry wynik. Po jesiennym przebiciu granicy 3:10 (3:08:28 w Poznaniu) liczyłem minimum na 3:04. Udało się załatwić że babcia zaopiekowała się córkami i już w czwartek wieczorem byliśmy w Rotterdamie. Samolot był do Amsterdamu, potem pociąg a ze stacji już na pieszo. Hotel na szczęście był tak blisko stacji, expo i startu i mety że ani razu nie korzystaliśmy z komunikacji miejskiej. Miało to swoje ciemne strony - w piątek zrobiłem wg mojego garmina ponad 20 tysięcy kroków, w sobotę 17 tysięcy. W niedzielę oczywiście około 50 tysięcy, ale to inna historia - zaraz tam dojdziemy.


W piątek więc expo - całkiem fajne, choć nie za duże. Z ciekawych rzeczy: była kolekcja New Balance specjalnie pod ten maraton i naprawdę fajne koszulki i wiatrówki w bardzo pomarańczowych kolorach (jakie to holenderskie). Kupiłbym gdyby nie chcieli 150 euro za wiatrówkę. Kupiłem za to ciekawe plastry (chyba firma re-skin) - zdały egzamin na maratonie! Poza tym żele PowerBar (bo zapomniałem w Polsce kupić - chciałem te nasze firmy Ale - mi bardzo pasują). Trochę się bałem że w sobotę mogą tam być dantejskie sceny bo trochę obiekt za mały moim zdaniem. Podobno były rzeczywiście kolejki, ale nie było tragicznie. 


W sobotę jeszcze trochę zwiedzania - Rotterdam krótko mówiąc jest piękny. Zupełnie inny niż reszta miast w Holandii które widziałem, co wynika z tego że w 1940 został kompletnie zniszczony przez Niemców chcących wymusić kapitulację armii holenderskiej. I w sumie im się udało, ale nie wszystkie samoloty niemieckie dostrzegły sygnały odwołujące atak no i Rotterdam zbombardowały przez co miasto nie ma zabudowy z czasów średniowiecznych. Zostało odbudowane w nowoczesnym stylu który mi się bardzo podoba. Budynki są odważne, ale harmonijnie do siebie pasują.





Pogoda jak widać była maratońska - od 8 do kilkunastu stopni, nawet trochę kropiło. W sobotę udało się spotkać z Bartkiem i odbyć małe pasta party:


Posilony na ciele wybrałem się jeszcze na wieczorne posilenie duszy (nawet w Holandii da się znaleźć działający kościół z sobotnią wieczorną mszą!), zażyłem drugą porcję magnezu w płynie (Olimp Chela-Mag B6 Forte Shot jak by ktoś pytał dlaczego akurat ten - bo ten mi zawsze żona kupuje przed maratonem :) ). Biorę jeden dwa dni i jeden dzień przed maratonem i jest dużo lepiej niż kiedy nie brałem (może to kwestia lepszego wytrenowania też). I poszedłem spać - było wcześnie, maraton zaczynał się o 10:00 a ja miałem na pieszo dosłownie 10 minut spacerkiem z hotelu. Wstałem więc o 7:00 i miałem za sobą około 8 godzin snu - rewelacja! 
Pogoda niestety "się popsuła" - czytaj: było piękne słońce, temperatura już po 9 rano była tak wysoka że w moim typowym stroju startowym było mi cieplutko:


Wc, śniadanie, wc, ubranie, wc, depozyt, wc, normalka w przedmaratoński poranek. Czuję że będzie dobrze - w piątek zrobiłem ostatni trening i dla próby 3km tempem maratońskim około 4:20/km i tętno w okolicach 162 - super niskie! Zwykle biegałem maratony na początku koło 166, końcówka dopiero powyżej 170. 

Dobra, zaczynamy - plan mam opracowany: pierwsza dycha wolniej 4:22/km a potem próbuję do 4:16/km zejść. Na połówce powinno więc być 1:31 i jak się da to utrzymuję to tempo do 32km. Potem zobaczymy jak samopoczucie, jak się da to urywamy po trochu i schodzimy do 3:00 na mecie, jak się nie da to utrzymujemy równe tempo i 3:02 czyli plan maksimum. Planem minimum było 3:04 - powinno się udać.
Ruszamy więc, troszkę tłoczno na początku, nie dopchałem się na początek mojej strefy gdzie ludzie na 3:00 stali, jestem tylko trochę przed balonikami na 3:15, powiedzmy w strefie na 3:10. Kilometry wchodzą dość planowo, nie jest nawet za szybko, pierwsza piątka 21:45. Druga 21:42, razem 43:27 a miało być 43:40, czyli mniej więcej OK. Tylko coś nie dawało mi spokoju już od samego początku - tętno 172 średnie? To 10 więcej, tyle to powinno być na mecie. No dobra, najpierw tłumaczę sobie - to adrenalina na starcie, to się zdarza. Na drugim km to już było dziwne, na trzecim - zacząłem myśleć że jest źle. Troszkę się uspokoiło, zeszło do 169 nawet, ale to nadal dużo za wysoko. No trudno - może wytrzymam, tak sobie myślę. Minęła pierwsza dycha. To teraz co - przyspieszamy, nie? Jednak w okolicach 13km poczułem że jest źle. Zmęczenie na tym etapie? W najgorszym moim dotychczasowym starcie w Wiedniu poczułem że jest źle na 28-ym kilometrze! Przeraziłem się więc na tym 13-tym km bo pamiętałem dobrze cierpienia z Wiednia. Jednak wesoło parłem naprzód. Trzecia piątka 21:32 czyli szybciej, ale nie tak jak miało być. Czwarta piątka 21:58 - najwolniejsza ze wszystkich i tak już miało być z każdą kolejną piątką. Żeby oszczędzić Wam narzekań, były to czasy: 23:43 (ok 4:44/km a to piątka piątka dopiero), 26:05 (5:11/km!), 27:13, 30:17 (6:03/km!!!) i dobiegłem w oszałamiającym czasie - gorszym ponad 20 minut od celu: 3:26:53.

Trasa w Rotterdamie składała się z dwóch pętli - najpierw na południu sporawa (ok. 28km) i potem na północny wschód mniejsza (ok. 14km). Pośrodku był start, meta i możliwość spotkania swojego zespołu dopingującego :) Miałem więc to szczęście że moja dopingująca Żona zobaczyła mnie trzy razy: po starcie, około 28-go kilometra i tuż przed metą. Na tym 28-ym kilometrze wyglądałem tak:






Natomiast nie czułem się wcale tak kolorowo :) Ogólnie cierpiałem bardziej nawet chyba niż w Wiedniu, chciałem zejść z trasy a już na pewno nie chciałem biec. Nie wiem jak dotrwałem do końca, ale muszę się przyznać że kilka razy miałem krótkie odcinki marszu. Kibiców było jednak sporo więc nie dało się iść, za bardzo dopingowali :)
W końcu dobrnąłem jakoś do mety i miałem to za sobą. Pozostaje jedno kluczowe pytanie - skąd taki zupełnie niespodziewany obrót spraw?


Należy się czytelnikom wyjaśnienie. Choćby po to żeby nikt takiej mądrej rzeczy już nie powtórzył. A wyjaśnienie jest tak głupio proste, że aż wstyd się przyznawać: głównym powodem było po prostu nie zadbanie o zdrowie w ostatnim czasie przed maratonem. Miałem dwie pod rząd infekcje - niby nic poważnego, poza jednym dniem nie było nawet temperatury (a to co było to dawno temu i bardzo mała gorączka). Nie było lekarstw, wizyt u lekarza ani zwolnienia. Z objawów to trochę kaszlu i kataru i to tyle. Nawet nie dość żebym przerwał treningi. Biegałem normalnie, trochę sobie nos wydmuchiwałem na treningach jak się zatykał, na kaszel jak trzeba było brałem objawowe leki dostępne bez recepty. Jedno zaleczyłem - już było super, ale na Wielkanocy zaraziłem się znowu u rodziny gdzie byliśmy w gościach. No i tak naprawdę jeszcze w tej chwili ten kaszel i katar tak w 100% nie zniknął. Straszna to była lekcja i bardzo bolesna, nie mam za bardzo jak już w tym sezonie się poprawić bo nie pasuje mi drugi maraton do innych startów, pozostanie już chyba tylko jesień z tego roku jeśli chodzi o maraton...

Widać tętno - od razu 172, potem jak już kompletnie siadłem spadło nawet do 156, ale średnia i tak wyszła wysoka: 166

Międzyczasy (poniżej) i czasy kilometrów (powyżej) mówią same za siebie



Z rzeczy których mnie ten sezon nauczył to trzeba wymienić tak krótko:
  1. zdrowie przed maratonem to rzecz najważniejsza
  2. plan treningowy trzeba przystosować do możliwości a potem go zrealizować (pierwszy raz nie dałem rady - 6x w tygodniu to był zły pomysł)
  3. tętno podczas biegu naprawdę pokazuje jaką masz dyspozycję tego dnia
A co wyszło dobrze?
  1. logistycznie dobrze zaplanowany bieg - blisko i wygodnie na start
  2. dobrze zaplanowane noce - wyspany byłem
  3. kurcze były znikome i to już gdy byłem ponad 3 godziny na trasie - gdyby forma była OK to bym mógł nawet ich nie mieć w ogóle (to chyba dzięki temu ekstra magnezowi)
  4. strój i buty były super - niby to co zawsze, ale zrobiłem poprawki - plastry kupione na expo ochroniły wrażliwe miejsca, moje buty startowe trochę wykastrowałem usuwając element który mi prawą stopę przy sznurówkach masakrował zwykle

Na koniec ważne pytanie: co teraz?!? Oj dużo się dzieje w moim życiu prywatnie i zawodowo, więc nie mam czasu się nudzić, ale jeśli chodzi o plany biegowe to też są świetlane:
  1. Orlen 10km 24.04.2016 - to już za 1,5 tygodnia więc kurowanie się jest teraz najważniejsze
  2. Ekiden 7.05.2016 - jestem w rezerwie naszej firmy, możliwe że pobiegnę 5km, ale jeśli tak to nie na maksa bo już następnego dnia
  3. Wings For Life 8.05.2016 - w Poznaniu chcę pobiec i po cichu liczę że tam się odkuję i przebiegnę dystans maratoński o ile dość szybko będę mecie uciekał
  4. Helsinki Half Marathon 11.06.2016 - jeszcze w Finlandii mnie nie było, zobaczymy jak pójdzie - impreza wygląda na fajną (trasa, miasto)
To teraz szybko do łóżka wygrzać się i wykurować kompletnie!

4 komentarze:

  1. Mógłbyś sobie z moim mężem porzmawiać:) On dwa lata temu na maratonie w Budapeszcie też ruszył z bardzo wysokim tętnem i też to się dobrze nie skończyło

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, człek stary a głupi - ja już tam w Wiedniu miałem też!!

      Usuń
  2. Plany trzeba czasem w biegu modyfikować. Rok temu w Warszawie też po starcie zobaczyłem na 4-tym km tętno 165 (na tym etapie za wysokie) i zwolniłem, dzięki czemu zrealizowałem plan B (który zawsze trzeba mieć) - po prostu połamałem życiówkę (skończyło się 3:29, ale planowałem 3:25). Jesteś mądrzejszy o nowe doświadczenie i na pewno wykorzystasz je w przyszłości. Powodzenia w schodzeniu niżej w stronę 3:00, a potem w łamaniu trójki!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, planem B u mnie było 3:04, ale już po tych 13km wiedziałem że nie ma szans. Mógłbym zejść wtedy i pobiec Orlen dwa tygodnie później, ale nie chciałem rezygnować z imprezy w Rotterdamie. W końcu nie jestem zawodowcem - nie biegam dla wyników, zabawa i podróże są dla mnie też ważne. Więc dokończyłem a w maratonie odkuję się na jesień dopiero pewnie..
      Powodzenia też - zejście tylko o 4 minuty z wyniku (3:29-3:25) to bardzo dobry wynik - mała strata!

      Usuń

ADs